Znani niezapomniani: Bogdan Adamczyk
Kilka tygodni temu w drzwiach naszego klubu stanął Bogdan Adamczyk z rękami pełnymi archiwów na temat Bytovii Bytów. Podczas tego spotkania wywiązała się dłuższa rozmowa na temat historii oraz obecnej sytuacji naszego klubu. W 10. rocznicę meczu z Wisłą Kraków prezentujemy wywiad z Bogdanem Adamczykiem, czyli jednym z kronikarzy, statystyków i budowniczych Bytovii w obecnym kształcie. Zapraszamy na kolejny odcinek serii “Znani niezapomniani”.
Skąd taka miłość do Bytovii?
W latach mojej młodości, czyli bardzo dawno temu (śmiech) niemal każdy chłopiec interesował się futbolem. To były czasy Laty, Bońka i Smolarka. Wtedy w Bytowie piłkarze grali pod egidą Baszty Bytów. Chodziliśmy z kolegami z ul. Pochyłej na mecze. Prowadziłem nawet zeszyt z wynikami. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nie było jeszcze Internetu. Dostęp do informacji był więc bardzo ubogi. Aby dowiedzieć się, jakie były wyniki w okręgówce z udziałem innych zespołów, trzeba było czekać aż do wtorkowego wydania Głosy Pomorza. Była to jeszcze słupsko-koszalińska klasa okręgowa. Można ją porównać do dzisiejszej IV ligi. Jeździłem też na mecze do Słupska, do Damnicy, gdzie grali Rysiu Mądzelewski, Mariusz Łojek i Jacek Wojach. Szczególnie osoba Jacka sprawiała, że jeździłem na te mecze. Był to przecież kolega z podwórka. Zawsze podziwiałem go za jego umiejętności gry w piłkę nożną, za jego technikę, spokój na boisku i skuteczność. Wielu chodziło wtedy na mecze, bo ich koledzy biegali po boisku. Troszeczkę więcej informacji pojawiło się, gdy powstały wolne media po przemianach ustrojowo-samorządowych w Polsce. Już mieliśmy „Gazetę Bytowską” i „Kurier Bytowski”, można było znaleźć więcej informacji.
Gdy Bytovia grała już na wyższych szczeblach, kibice domagali się, aby w klubie grali miejscowi, ale było to już coraz trudniejsze…
Nie jest odkryciem, że im wyższa liga, tym trudniej o wychowanków w wyjściowej jedenastce. To nie jest tylko problem Bytowa. To dotyczy także większych ośrodków piłkarskich. W konsekwencji po latach, sympatykom Bytovii brakowało miejscowych. Oni byli przyzwyczajeni do starej Bytovii, której już nie było. Przychodziło nowe. Taka kolej rzeczy. Mimo chęci, trudno połączyć obecność klubu na szczeblu centralnym z większym udziałem miejscowych zawodników. Zauważa się pewne próby, ale są to właśnie jedynie próby.
Wracając jednak jeszcze do dawnych czasów. Rozmawiając z byłymi piłkarzami, mile wspominamy czasy początku lat 90. Była fajna ekipa, która awansowała do III ligi. Należy zaznaczyć, że był to rzeczywisty trzeci poziom rozgrywek w kraju. Szczególnie udany mieliśmy sezon, w którym awansowaliśmy do III ligi i następny, w którym graliśmy w III lidze. Później wszystko się sypnęło. Piłkarze rozeszli się po klubach ościennych. Głównie do GKS Kołczygłowy. Tam trafił m.in. Rysiu Mądzelewski. W bytowskiej piłce nastał marazm. Raz na dwa miesiące, może nawet rzadziej byłem na Mickiewicza. Tylko tak, aby jakoś spędzić niedzielę. Przyszedł jednak taki moment jesienią 1999 roku. Dowiedziałem się, że Jacek Wojach wrócił do piłki. Ze znajomymi powiedzieliśmy sobie: “O, jest Jacek, to idziemy zobaczyć”. Wtedy już pracowałem w “Kurierze Bytowskim”. Uruchomiłem pierwszą stronę internetową ówczesnej V ligi, bo taka była jej nazwa. Tam prowadziłem wyniki i statystki zawodników Orkana, Kaszubi Studzienice i Bytovii. W Bytowie pewna ekipa postanowiła coś zrobić z tym marazmem, który był przez kilka lat i żebyśmy zrobili tutaj drużynę na miarę awansu do IV ligi. Zebrali się przedsiębiorcy, tacy jak Arek Szmidke, Roman Treder, Andrzej Tenderenda i Janusz Kikcio, a także Krzysztof Grzelak, Dariusz Kiedrowski i Tadeusz Jackowski. Oni wszyscy postanowili, że zbudujemy znowu fajną ekipę. Przez dwa czy trzy lata były próby awansu do IV ligi. W tym czasie rozpoczęliśmy działania organizacyjne wokół klubu. Wtedy był pomysł Jurka Saldata i Rafała Łuczaka, żebyśmy zrobili gazetkę. Namówili mnie do tego i trójkę to prowadziliśmy.
Jesteś również autorem pierwszej strony internetowej www.bytovia.pl.
Tak, jeszcze wcześniej był bardzo dziwny i nietypowy adres: www.kurierbytowski.com.pl/bytovia. Funkcjonowało to na serwerze kurierowym i później trzy razy następował lifting tej strony, aż do czasów nastania witryny drutexbytovia.pl. Strona bytovia.pl była nawet wybierana najlepszą piłkarską stroną internetową na Pomorzu. Były takie niezależne głosowania redaktorów różnych stron internetowych. Sporo energii to kosztowało, żeby prowadzić na bieżąco. Później już byłem z tym sam, tylko dorywczo mi różne osoby na różnych etapach pomagały. W pewnym momencie zdecydowałem, żeby być nie tylko tym kibicem, kronikarzem, czy sekretarzem, ale też, żeby mieć wpływ na to, co się dzieje w klubie. To był kolejny etap, od budowania fan clubu, gazetki, strony internetowej, gadżetów. Było tego bardzo dużo. Różnego rodzaju koszulki, czapeczki, proporczyki, naklejki, widokówki, plakaty, szaliki. Na tamte czasy było to niespotykane, nawet gdy były tutaj rozdawane wielkie plakaty Bytovii. Później urosła chęć działania w klubie. W 2000 roku już zostałem po raz pierwszy działaczem. Najpierw byłem członkiem zarządu, następnie sekretarzem, a także prezesem. Myślę, że punktem kulminacyjnym był mecz z Wisłą Kraków. Wtedy byłem prezesem i starałem się działać, aby ten stadion fanie wyglądał. Dołączyłem się do tego przedsięwzięcia Drutexu, bo to pan Leszek Gierszewski podjął decyzję, że zbudujemy ten stadion. Byliśmy razem na losowaniu w Warszawie. Jeszcze w stolicy padł pomysł, że dostawimy trybuny, żeby przyciągnąć jeszcze więcej ludzi.
Do meczu z Wisłą Kraków jeszcze przejdziemy. Chciałem najpierw jednak zapytać się o początki współpracy z firmą Drutex. Jak to się stało, że zdecydowali się na współpracę z naszym klubem?
Dwukrotnie byliśmy blisko awansu do IV ligi, ale ciągle czegoś nam brakowało. Nie mogliśmy spiąć budżetu do końca. Był taki moment, gdy najczęściej zalegaliśmy z opłatami za transport do PKS-u. Zawsze jakiś ogon się za nami ciągnął. Rok zamykaliśmy z kilkunastotysięcznymi zaległościami. Były zakusy, żeby zapukać do Drutexu. Nie wiedzieliśmy, w jaki sposób tam uderzyć. W jaki sposób ich zachęcić. To było za czasów prezesa Zbigniewa Cyrzana i on razem z panem Pawłowskim sprawili, że udało się namówić pana Leszka Gierszewskiego na współpracę z Bytovią. Początki były ostrożne. Dla nas był to jednak bardzo duży zastrzyk gotówki, bo od razu mieliśmy dwa komplety strojów, pierwsza umowa była na około 800 zł miesięcznie. To nie było mało jak na tamte czasy. Zważywszy na to, że Bytovia otrzymywała łącznie 24 tys. zł dotacji z miasta.To sprawiło, że ściągaliśmy więcej piłkarzy. Pojawił się już przecież Mariusz Kalamaszek, Zbigniew Oblizajek, Roman Cech, którego bardzo sobie cenię nie tylko jako piłkarza, ale także jako człowieka. Bardzo poukładany. Lubię z takimi osobami współpracować, którzy nie mają much w nosie, tylko chcą coś robić. Wcześniej był Mateusz Felke, czy Marcin Rabenda. Oni byli utrzymywani przez lokalnych sponsorów. Był taki układ, że np. Centrum Zabezpieczeń opiekowało się jednym piłkarzem, Kurier kolejnym i te firmy w taki sposób nam pomagały. Dzięki temu, że wszedł Drutex, w zarządzie pojawił się Rafał Gierszewski. Myślę, że wówczas tworzyliśmy bardzo fajną grupę. Doszedł też Janusz Wiczkowski, a po czasie jego brat Heniek, który zajmował się juniorami i bardzo fajnie to robił. Był bardzo przyjemny, rodzinny klimat w naszym klubie. To jest jedna z większych wartości jakie wspominam z tamtych lat. Tworzyliśmy naprawdę zgrany zespół działaczy. Każdy co miał do zrobienia, to wykonywał. Z firmą Drutex udawało się z roku na rok sprawić, że finansowanie rosło. Było adekwatne do osiąganych wyników. Z czasem Drutex wziął na siebie na tyle duży ciężar finansowania, że na konto klubu wpływało na wszystko co było potrzebne.
Spory udział w rozwoju nie tylko sportowym, ale również organizacyjny miał trener Waldemar Walkusza, który w tamtym czasie uczył nas jak postępować w piłce nożnej, jakimi powinniśmy być działaczami, bo skąd mieliśmy to wiedzieć. My mentalnie byliśmy przecież na poziomie okręgówki, a Waldek miał już doświadczenie w III lidze.
No tak, jako zawodnik, a później trener i działacz Pogoni Lębork. A jak wspominasz współpracę z trenerem Walkuszem?
Pierwszy awans pod jego wodzą do IV ligi był chyba pewnym przełomem dla nas. Wydostaliśmy się z okręgówkowego marazmu. Dzięki Waldkowi mogliśmy marzyć o czymś więcej. W pamięci utkwiła mi pewna scena, jak po wywalczeniu awansu z okna szatni w starym budynku, Waldek Walkusz zawołał i krzyknął: “Boguś to dla ciebie” i rzucił mi piłkę żółto-niebieską Nike z tego awansu.
Masz do dzisiaj tę piłkę?
Nie. Miałem mnóstwo rzeczy i pamiątek. Piłki ze wszystkich awansów, koszulki, ale w pewnym momencie uznałem, że dobra materialne są bardzo fajne, ale chyba najważniejsze jest to, co jest w sercu. Mogłem pomóc różnym ludziom, dając te rzeczy na aukcje charytatywne, bo czasami sam coś organizowałem, albo brałem w czymś udział, to miałem tę radość i świadomość, że można było chociaż w maleńki sposób komuś pomóc. Jeżeli chcemy coś komuś dać, to ważne, żeby to było dla nas wartościowe. Tak samo, jak koszulka, która była kiedyś w komplecie u mnie z koszulkami Wisły Kraków, Polonii Bytom. Był to pasiak Bytovii, który ostatecznie trafił na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a pozostałe dwie koszulki wiszą dzisiaj w klubie. Dobrze się przysłużyła. Istotniejsze są dla mnie pliki w komputerze. Mam tam wszystko zapisane, wszystkie dane statystyczne, kilkaset plików. Być może kiedyś je wszystkie również dostaniecie. Jeden plik w exelu z danymi o Bytovii, jeśli chciałbyś go wdrukować, to chyba zabrakłoby ściany, żeby to połączyć w jeden wielki arkusz. Porządkowanie tego zajmowało długie godziny. Była to praca, której nie widać.
Ale wracając do czasów trenera Waldemara Walkusz, to jak układała Ci się współpraca z nim?
Byliśmy bardzo blisko siebie, można powiedzieć, że byliśmy zaprzyjaźnieni. Później się to wszystko niestety zmieniło. Myślę, że po latach, gdy człowiek nabierze trochę dystansu do tych pewnych sytuacji, które miały miejsce, to bardzo fajnie byłoby usiąść i powspominać tamte czasy.
Czyli dzisiaj już nie masz kontaktu z trenerem Walkuszem?
Nie, nie mam żadnego.
Byłeś jedną z tych osób, które widziały, jak Bytovia pięła się po kolejnych szczeblach. Z nią również awansowałeś i ty, bo koniec końców zostałeś prezesem. Jak ten rozwój klubu przez lata wyglądał z Twojej perspektywy?
Myślę, że dojrzewałem razem z klubem. Byłem na różnych etapach i poziomach i obserwowałem nasz klub. Na początku byliśmy w okręgówce, później przechodziliśmy kolejne szczeble i wydawało mi się, że nadążamy za sobą. W moim życiu Bytovia często była stawiana na pierwszym miejscu. Co nie zawsze było zdrowe, ale tak było. Przecież ja się budziłem i myślałem o Bytovii, szedłem spać i myślałem o Bytovii. Żyłem od meczu do meczu. Przeżywałem to, co się działo emocjonalnie. Może nawet za bardzo. Końcowy wynik meczu miał wpływ nawet na moje późniejsze samopoczucie. Człowiek dopiero z czasem nauczył się nad tym panować. Nieraz siadałem za komputerem i gdy czułem, że sędzia nas skrzywdził, to wszyscy byli winni tylko nie nasi piłkarze, że nie udało się wygrać danego meczu. Albo wyższe siły nas oszukują, albo jakaś zmowa była, albo sędzia, albo coś jeszcze innego. Później, gdy człowiek dojrzał bardziej emocjonalnie, to żeby takich rzeczy nie robić, trzeba było ochłonąć i wtedy na chłodno napisać, że rzeczywiście może to nie było tak, jak ja to widziałem. Dzisiaj śmieję się z niektórych sytuacji, przecież nieraz było tak, że człowiek gardło stracił, krzycząc do sędziego, a być może to było niepotrzebne.
Obserwowałeś różne etapy w działaniu klubu, więc na pewno wiesz, jak to się stało, że w jednym momencie Drutex sponsorował zarówno Bytovię, jak i Kaszubię?
Kaszubię zaczęli sponsorować trochę wcześniej. Dlatego my próbowaliśmy ich podejść, bo wiedzieliśmy, że Drutex nie chce już sponsorować Czarnych Słupsk. Miał Kaszubię, a tam był działacz Drzymała, który był bardzo obrotny na tamte czasy. On był też działaczem Pomorskiego ZPN-u. Wiem, że on bardzo mocno zajmował się tym, aby Drutex dalej sponsorował Kaszubię, ale udało się panom Cyrzanowi i Pawłowskiemu namówić tę firmę, aby sponsorowała również Bytovię. Był moment, gdy dochodziło do spotkań Drutex-Kaszubii z Drutex-Bytovią. Był taki mecz o Puchar Polski i również spotkania towarzyskie. Raz nawet o puchar im. Kazimierza Marciniaka. Na tym boisku graliśmy z Kaszubią, były rzuty karne, te skończyły się bardzo dziwnym i bardzo wysokim wynikiem. Wszyscy grali na maksa, bo każdy walczył gdzieś podświadomie o uznanie u sponsora. Kaszubia chciała udowodnić, że Drutex powinien sponsorować tylko Kaszubię, a Bytovia odwrotnie. Cieszyliśmy się, że my tę rywalizację wygraliśmy, że sponsor postawił na nas. Myślę, że to była również fajna przygoda dla Drutexu. Wszystko się jednak kiedyś kończy. Myśleliśmy o tym, że pewnie kiedyś i to się skończy, chociaż niektórym mogło się wydawać, że takiego końca nie będzie. Stało się inaczej. Nagle to ucięto i koniec. Trzeba się jednak umieć w tym odnaleźć. Chwała wszystkim sponsorom, którzy wspierają Bytovię. Fantastycznie, że przyszła nowa grupa ludzi, która próbuje dźwignąć klub na miarę oczywiście swoich możliwości. Pewnie łatwo jest kibicom mówić, co kto ma zrobić za swoje pieniądze. Mówili często, żeby Drutex wybudował stadion. Ale tak to też wszystko łatwo nie idzie. Myślę, że od obiektów jest miasto, na które w obecnej sytuacji raczej nie powinniśmy narzekać. Mamy sztuczne boisko. Pisaliśmy kiedyś na stronie klubowej, że zazdrościmy, że w Gdańsku mają obiekt ze sztuczną nawierzchnią. Teraz to się stało tak normalne, że ono jest, ale brakowało znowuż trawiastego. Tego też się doczekaliśmy i pokrzywdzeni lekkoatleci, którzy stracili bieżnię wreszcie ją odzyskali i będą mogli w Bytowie godnie trenować. Piłkarze mają też gdzie pograć. Są jupitery. Myślę, że na skalę II ligi jest to porządny obiekt, choć pewnie zdarza się, że i w III lidze mają lepsze zaplecze i obiekty. Bardzo często jest to pokłosie tego, że dawniej była tam piłka na wyższym poziomie. Chociażby we Wronkach czy Grodzisku są świetne obiekty, a nie ma już tych drużyn. Teraz czasami oglądamy Bytovię w telewizji. Pierwszy raz pojawiła się ona na ekranie właśnie przy okazji meczu z Wisłą. Były reportaże z udziałem naszego zespołu. Jeden przedstawiał drogę do meczu z Wisłą, a drugi opowiadał co się działo po tym historycznym spotkaniu. Byli w Turcji na obozie reporterzy Telewizji Polskiej, żeby nagrywać historię Bytovii po meczu z “Białą Gwiazdą”.
Byłeś prezesem od 2008 r., m.in. podczas meczu z Wisłą Kraków. Jakie to było przeżycie, bo udzielałeś wtedy nawet wywiadów do telewizji?
Na chwilę przeszliśmy do innego świata. Byliśmy przy większej piłce i po raz pierwszy pojawiło się zainteresowanie mediów krajowych. Jak było miło, gdy człowiek otworzył “Przegląd Sportowy” i patrzył, a tam w czołówce Bytovia Bytów. Wynik Drutex-Bytovii z Polonią Bytom. Pokonaliśmy ekstraklasowca, który wówczas był na 5. miejscu w lidze! Dla nas awans do kolejnej rundy Pucharu Polski był ogromnym sukcesem. Mecz z Wisłą zaczął się właściwie już w Warszawie, gdy pojechaliśmy na losowanie. Wszystkie zespoły już były wylosowane i zostały już tylko dwa losy: Drutex-Bytovia, i Wisła Kraków. Choć wiedziałem, że Wojtek Szczęsny za chwilę wyciągnie karteczkę z napisem “Wisła Kraków”, to i tak nie dowierzałem. Chcieliśmy Legię albo Wisłę, wiadomo. Wtedy zespół z Krakowa był mistrzem Polski, a Legia zawsze jest na topie. Pracując przy organizacji wykorzystałem dwutygodniowy urlop. Biegałem na linii Drutex – stadion – Drukarnia Kurier i tak codziennie od rana. Cały ciężar finansowy organizacji meczu z Wisłą wzięła na siebie firma Drutex i wydaje mi się, że ten mecz sprawił, że bytowska firma okienna weszła bardziej w tę piłkę. Być może dział marketingu firmy zauważył, że mogą być z tego korzyści wizerunkowe. Dzięki temu mogliśmy kontynuować naszą przygodę. Wtedy wszystkim nam rosły apetyty i pragnienia. Co trzy lata mieliśmy przecież awans. One nie były takie na hurra, rok po roku i pach wszystko się walnęło. Z dzisiejszej perspektywy możemy mówić, że to nie miało jakichś podstaw, bo upadło. Wszystko się kiedyś kończy i to, co złe i to, co dobre również. To wszystko miało swoje podwaliny, były fundamenty. Na spokojnie nasz zespół się budował. Zawsze, gdy wchodziliśmy do nowej ligi, czy to była IV, III czy II liga my zawsze byliśmy w czołówce. Oscylowaliśmy blisko awansu.
Poza jednym sezonem, gdy udało się zachować III ligę, tylko dzięki wycofaniu Piasta Choszczno. Było to w sezonie, w którym graliśmy w Pucharze Polski. Co się wtedy stało, że tak dobrze graliśmy w rozgrywkach pucharowych, a tak słabo szło nam w lidze?
Po Pucharze był spadek i to się odbiło na nas. Pamiętam jak dziś, gdy Tomek Cierson rozmawiał z nami przy stole i mówił: “Panowie my nie wiemy, co się dzieje, my nie wiemy, dlaczego nam te mecze nie wychodzą, dlaczego są te remisy i minimalne porażki”. My już robimy wszystko. Chcieliśmy zrobić coś inaczej, aby znowu to wszystko ruszyło. Szczęście było takie, że Piast Choszczno wycofał się z rozgrywek i w ich miejsce Bytovia się utrzymała. Ale to tez nie było takie proste. To też uważam za swój drobny sukces, bo to kosztowało bardzo dużo starań, bardzo dużo wyjazdów i spotkań, żeby Bytovia nie była wtedy „wykolegowana”. Były zakusy, że inne kluby wykupią licencję Piasta Choszczno. To były jeszcze czasy, gdy tak można było robić, że ktoś wykupił czyjąś licencję i wszedł do wyższej ligi. Były nawet pewne układy, które chciały, aby Bytovię wykluczyć. Były środowiska piłkarskie nieprzychylne nam i zazdrosne, że u nas w Bytowie fajna piłka się robiła. Była okazja, żeby nas zgnębić. Był moment, kiedy było spotkanie III-ligowców. Jeszcze nie było decyzji związku zachodnio-pomorskiego ani pomorskiego, wtedy one na przemian się zajmowały III ligą. Pan Bednarek z zachodniopomorskiego jeszcze nie podjął decyzji, czy Bytovia będzie w tej lidze, bo to się wahało. Pojechałem na to spotkanie i tam było poruszenie, co ja tam robię. Powiedziałem, że dalej się czuję III-ligowcem i do Bytowa nie wrócę, jak nie będę wiedział, że mamy III ligę. Tam padło zapewnienie pana Szczepańskiego i Bednarka, że tak, Bytovia zostanie w III lidze. To odebraliśmy, jako dar od losu oraz kredyt zaufania. My musieliśmy Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej udowodnić, że warto było w nas postawić, że warto było o nas zabiegać, żebyśmy tam byli.
Udało się jednak stworzyć na tyle mocny zespół, że udało się awansować do II ligi.
Tak, zbudowaliśmy, jak się okazało tak silny zespół, że awansowaliśmy nie z IV do III, a z III do II ligi. Nawet fajna sytuacja wyszła z Michałem Szałkiem, jak go kupowaliśmy. Razem z Jackiem Maszkowskim, który wówczas pracował ze mną w “Kurierze Bytowskim” czytaliśmy gazetę, gdzie wypowiadał się trener Gryfa Słupsk, który mówił, że jeszcze nie mają umowy z Michałem Szałkiem. Zapaliła się u nas lampka. Przecież to był świetny zawodnik. Musimy go zdobyć. Ale jak to zrobić? Wiedzieliśmy, że on pochodził gdzieś z okolic Polic. Nawet kontaktu przez służby mundurowe szukaliśmy do kogoś z Polic, kto by znał rodzinę Szałków. Najpierw dodzwoniliśmy się do mamy, potem udało się do niego. Zaprosiliśmy go i w tym miejscu, gdzie teraz siedzimy [obecnie trybuna dla dziennikarzy – przyp. red.] namówiłem go na grę w naszym zespole. Mieliśmy wtedy bardzo fajną obronę. Nawrocki i Szałek. Wprowadzili bardzo duży spokój. Zabezpieczali tyły, a z przodu mogliśmy wtedy walczyć o bramki.
Dlaczego zrezygnowałeś z funkcji prezesa?
To ma pewne korzenie już dużo wcześniej. Gdy my dostawaliśmy bardzo mało pieniędzy z miasta, dużo więcej otrzymywała Baszta Bytów i nie mogliśmy się przez to przebić. W Baszcie wówczas działały osoby związane z władzami miasta. Trzeba było zacząć walczyć o to, abyśmy też mieli nasze osoby we władzach miejskich. Bądźmy też szczerzy. Piłka nożna przez długi czas nie była poważnie traktowana. Stąd była decyzja właśnie o startowaniu w wyborach po raz pierwszy. Wtedy dostał się Rafał Gierszewski oraz Janusz Wiczkowski. Namówili mnie, żebym również startował w wyborach. Tak się stało, że za kolejnym razem i ja wygrałem. Jednak prawo w Polsce zabrania łączenia funkcji działacza klubowego z funkcją radnego miejskiego. Uznałem wtedy, że skoro będę radnym, to mogę pomagać klubowi z innego poziomu. Różne etapy przeszedłem. Przyszła nowa rola. Zająłem się pracą w samorządach, którą polubiłem. Poczułem, że tam też mogę coś kreować. Jednocześnie byłem też zapraszany na posiedzenia zarządu Drutex-Bytovii. Z tym że mi było coraz trudniej się odnaleźć. Kiedyś miałem możliwości decyzyjne. Mogłem podejmować decyzje wspólnie z kolegami. W pewnym momencie to się zmieniło. Nie miałem wpływu na to, co się działo. Najważniejsze decyzje wówczas zapadały już tylko na Lęborskiej, a nie na Mickiewicza. Taka przyszła kolej rzeczy. Finansowali nas w większości, więc chcieli mieć kontrolę nad tym, co się działo i to jest zupełnie zrozumiałe. Jednak nie umiałem się do końca odnaleźć w tym, czy jestem działaczem, czy nie. Nie lubię udawania. Mogłem jednak chociaż dalej prowadzić stronę drutex-bytrovia.pl. Poniekąd dalej czułem tę więź z klubem. Jednak ta sfera życia samorządowca mocno mnie pochłonęła. Bardzo fajnie mieć wpływ na to, żeby była szybciej zrobiona np. ul. Pochyła. Na tej ulicy się wychowałem i gdy przechodzę tym wyremontowanym już odcinkiem, to mam satysfakcję. Teraz będzie ogromna radość, gdy będzie wreszcie ta główna część ulicy odnowiona. To daje taką samą satysfakcję, jak działaczowi klubowemu daje zwycięstwo, czy zdobycie pucharu. Smutek daje porażka, podobnie jak w samorządzie.
Zostałeś jednak przy klubie. Jak wspomniałeś, działałeś dalej na stronie oraz przecież wciąż robiłeś zdjęcia podczas meczów. Chyba trudno było z tym całkowicie zerwać?
Fotografia piłkarska to takie moje dodatkowe hobby. Ciągle dążyłem do zrobienia zdjęcia idealnego. Była to fotografia, na której stoję za bramką, piłka naprężona, a bramkarz leży lub kuca załamany i ręce podnosimy w geście zwycięstwa. Takie zdjęcie udało mi się zrobić, ale czułem wówczas niedosyt, bo okazało się, że robiłem dużo więcej lepszych innych zdjęć niż to, które sobie wymyśliłem i wymarzyłem, ale cel osiągnąłem. Myślę, że zrobiłem grubo ponad sto tysięcy zdjęć. O tym, ile jest tych zdjęć, świadczy choćby fakt, że gdy Ty mnie o jakieś zdjęcie prosisz, to trochę trwa, zanim to zdjęcie znajdę (śmiech). Kiedyś również przekaże wszystkie pliki, które posiadam o Bytovii, bo mam nie tylko te zdjęcia, ale także wycinki z gazet fotografowane z “Głosu Pomorza” czy “Kuriera”, nie tylko te wycinki, które już przekazałem. W pewnym momencie nie umiałem oglądać meczu inaczej niż zza bramki. Nawet gdy byłem prezesem, to robiłem zdjęcia. Mówili na mnie, że jestem prezesem w dresie, bo bywały sytuacje, gdy powinienem mieć koszule czy krawat, a ja się z tego wyłamywałem. Miałem zawsze dres, a zamiast krawata zakładałem szalik na jakieś zebrania w PZPN-ie. Na meczach wolałem ubrać zieloną kamizelkę i robić te zdjęcia, bo tam się czułem najlepiej.
Jako że robiłeś miliony zdjęć, to gdybyś miał wybrać to najlepsze, to jakie by to było?
Dla mnie bardzo sentymentalne jest to, na którym trzymam puchar, który zdobyliśmy w Gdyni. Ale zdjęcie, to myślę, że numerem jeden będzie to, na którym byli wszyscy kibice, działacze na jednym zdjęciu. Gdy świętowaliśmy swój pierwszy wielki sukces. Dla nas był wielki, bo nie był osiągalny ten sukces. Awans do IV ligi. Często wypominaliśmy władzom, że nie chcecie nam pomóc, a zobaczcie Człuchów jest w IV lidze, Chojnice są w III, Cartusia Kartuzy czy Kaszubia Kościerzyna też były wyżej, tylko my w tym Bytowie, w środku między tymi zespołami nie mogliśmy się wyciągnąć z okręgówki. Wszystkie miejscowości ościenne, wioski grały przeciwko Bytovii. Wygrana z Bytovią dla nich była ogromnym celem. Dla nich to były wielkie derby. Mogli pozostałe mecze przegrać, ale musieli powalczyć z Bytovią. W jednym sezonie byśmy awansowali do IV ligi, gdybyśmy wygrywali derby. Nie radziliśmy sobie z nimi. Traciliśmy punkty w Gostkowie, Studzienicach, gdzie nawet Kaszubia grała kiedyś bez bramkarza. Zawodnik z pola wszedł na bramkę i nawet jemu nie potrafiliśmy wbić gola. Stąd, jak wreszcie udało się wywalczyć ten upragniony awans i to w takim stylu, gdzie my zaliczyliśmy tylko dwie porażki. Wiosną tylko jedna w Czarnym, gdzie ewidentnie sędzia, jak i obserwator nie byli nam przychylni.
W końcu Twoja współpraca z Bytovią zakończyła się w 2017 r. Wówczas po raz ostatni pojechałeś na mecz barażowy z Radomiakiem do Radomia.
Tak, barażowe mecze z Radomiakiem i jak się okazało utrzymanie w I lidze, były moimi ostatnimi spotkaniami przy prowadzeniu strony i robieniu zdjęć. To był trudny okres dla mnie, bo czułem się już wtedy niepotrzebny. Ktoś mi powiedział, że te zdjęcia już nie są potrzebne. To nie było fajne, nie było w porządku. Zacząłem robić inne rzeczy. Miałem też inne pasje. Lubię, gdy życie nie jest monotonne. Wspólnie z żoną prowadziliśmy kiedyś bloga kulinarnego, teraz prowadzę stronę motoryzacyjną. Tych zainteresowań jest wiele. Myślę, że każdy znalazłby sobie kilka kierunków, które go interesują. Nie można zamykać się na jedną pasję. Czy to będą podróże, samochody czy cokolwiek innego. Nie mogę nie robić nic. Pewnie nowe hobby zagospodarowało miejsce po starym. Zainteresowanie motoryzacją mnie pochłonęło. Pozytywem tego jest oddalenie się od niezdrowych negatywnych emocji. Dzisiaj bardzo fajnie się z tym czuję. Inaczej obserwuję Bytovię. Czasami też pojawiam się na meczach. Zupełnie inaczej na to patrzę. Ale dawnej „mojej” Bytovii już nie ma…
Dlaczego tak rzadko bywasz na meczach?
Mam inne hobby, inne zainteresowania. Bardzo często mnie po prostu nie ma. Nawet jak sobie mówię, że przyjdę na mecz, a później patrzę, że mamy gdzieś zlot, mamy zjazd. Mam coś takiego, że jak coś robię, to się staram angażować na całego. Tak jak kiedyś całego siebie oddałem Bytovii, oddałem 20 lat swojego życia. Robię coś innego na pełnych obrotach. Po prostu tamto ma pierwszeństwo, co nie oznacza, że sercem nie jestem przy klubie. Jak w pracy spotykamy się w poniedziałek, to pytam się kolegów dziennikarzy, jak było, czytam i śledzę to, co Wy piszecie na stronie internetowej. Jestem na bieżąco. Byłem na kilku meczach, ale będę szczery – czuję dyskomfort nie znając części piłkarzy.
Myślisz, żeby wrócić jeszcze kiedyś do pracy w klubie?
Kto wie, zdjęcia nawet dzisiaj bym porobił… Być może kiedyś jeszcze przyjdzie ten czas. Nauczyłem się, żeby nigdy nie mówić nigdy. Być może wrócę. Nie wykluczam tego. Zresztą w obecnej rundzie przełamałem się i kilka razy robiłem zdjęcia. Lubię obserwować mecze zza bramki. Byłem raz na trybunach, ale to nie to samo. Na poziomie murawy czujesz, że jesteś w środku wydarzenia.
Skąd przejście z piłki nożnej do motoryzacji?
Nie wiem (śmiech). Może nie ma logicznego wyjaśnienie, ale spróbujmy. Może przypadek to sprawił. Szukałem samochodu dla żony, w tym samym czasie szukałem również auta dla siebie i tak się wciągnąłem w poszukiwania i śledzenie ogłoszeń, czytaniem o tym wszystkim. Sobie pomyślałem, że to bardzo fajna dziedzina. Zaczęły mi się podobać samochody zabytkowe, klasyki. Spotykałem się z osobami, które się tym zajmują. Wreszcie wstąpiłem do Byt-Kar-u, który przekształciliśmy na Automobilklub Bytowski. Przyjaciele pomogli mi zrobić Trabanta, a raczej sami mi zrobili, a ja tylko byłem ich pomocnikiem… i to się tak jakoś samo nakręca (śmiech).
Ale zapewne w obecną działalność również angażujesz się na maksa?
Staram się. Nie lubię półśrodków, albo coś robię albo nie. Wiosną jechaliśmy w Rajdzie Dan-Car i angażowałem się w jego organizację. Współorganizowałem już też kilka imprez motoryzacyjnych. Mam zupełnie inny sposób patrzenia na świat, korzystania z życia. Ogromna radość i pasja, którą można dzielić razem z rodziną, bo przecież rodzinę zabieram ze sobą na wypady. Nie chciałbym teraz zanudzać czytelników Bytovii na tematy motoryzacyjne, chociaż na pewno wielu kibiców się tym interesuje, bo w naszym szeregach są również osoby, które chętnie rozmawiają o Bytovii, gdy się spotykamy. Jedno drugiego nie wyklucza, aczkolwiek zabiera czas.
Wciąż jesteś działaczem samorządowym. Nie tak dawno po krótkiej przerwie wróciłeś w ławy Rady Miejskiej.
Tak, po półrocznej przerwie. Wcześniej przez osiem lat byłem w Radzie Miasta, teraz po półrocznej przerwie wracając, stwierdziłem, że ta przerwa dobrze mi zrobiła, ponieważ również zacząłem się nakręcać na to wszystko i zabrakło mi dystansu do pewnych spraw w lokalnej polityce. Także zabrakło mi być może dystansu do samego siebie. Teraz patrzę na to zupełnie inaczej. Chyba nauczyłem się panować bardziej nad emocjami, bo one nie zawsze są potrzebne. One utrudniają podejmowanie racjonalnych decyzji, a te w Radzie Miejskiej są bardzo istotne, bo one mają wpływ na życie i jakość życia innych mieszkańców Bytowa. Trzeba to traktować bardzo, bardzo rozważnie i poważnie, bo konsekwencje złych działań, populizmu politycznego czy pieniactwa mogą być ogromne.
Na fotelu wiceburmistrza od jakiegoś czasu zasiada Twój dobry znajomy Mateusz Oszmaniec, który przez lata reprezentował barwy naszego zespołu. Chyba to spore szczęście oglądać go na tym miejscu?
Tak, to ogromna radość, bo ostatnie wybory samorządowe zakończyły się sukcesem. Chociaż Mateusz nie został burmistrzem, ale uzyskał bardzo dobry wynik. Myślę, że to dało mu mandat do tego, aby zaproponować mu fotel wiceburmistrza. Mam ogromną radość, bo przypomniałem sobie momenty, gdy go ściągaliśmy do Bytowa. Jechałem z pewną pulą gotówki i umową do Pruszcza Gdańskiego, gdzie pracował prezes Orła Trąbki Wielkie, z którym załatwialiśmy formalności. Razem z nieżyjącym już moim tatą pojechaliśmy tam po Mateusza Oszmańca, ściągając go do Bytowa. Minęło kilka lat, a on jest wiceburmistrzem. Raduje się wiele osób. On jest przede wszystkim dobrym człowiekiem. Ma bardzo fajny charakter, a do tego dochodzi jeszcze jego samodyscyplina. Rozwija się, uczy, wyprzedza nas wszystkich. Idzie do przodu. Fakt, że zrobił doktorat, grając zawodowo w piłkę, bardzo dobrze o nim świadczy. Jeżeli były zarzuty, że on ma doktorat z wychowania fizycznego, to warto przypomnieć fakt, że ma ukończoną podyplomówkę z zarządzania placówkami oświatowymi. Ma wykształcenie. Ma wiedzę i teraz tylko należy mu kibicować, żeby działał jak najlepiej nie tylko dla sportu bytowskiego, ale także dla całej społeczności naszej gminy.
Byłeś jedną z tych osób, która namawiała Mateusza, żeby kandydował na stanowisko burmistrza?
Myślę, że byłem jedną z trzech osób, które go namawiały. Napisałem mu maila: “Słyszałem, że jest pomysł, żebyś startował w wyborach. Bardzo się cieszę”. Coś jeszcze dopisałem. Odpisał, że się jeszcze zastanawia. Dodałem mu, że taka osoba jak ty na pewno byłaby przydatna w bytowskim samorządzie. Na pewno możesz na mnie liczyć. Stwierdził, że to też jemu pomogło podjąć decyzję, żeby jednak kandydował i myślę, że to wymagało ogromnej odwagi, bo jednak wiele się w jego życiu zmieniło. Wszedł w coś, w czym nie był wcześniej. Był sportowcem jak na nasze lokalne warunki wybitną postacią. Jednak to było coś obcego. Jak się okazało, ta świeża krew była bardzo potrzebna. Entuzjazm, którym zaraża bardzo dużo osób. Wydaje mi się, że fajnie sobie radzi.
Wracając do tematu Bytovii. Twoja pasja kronikarska też przerodziła się w to, że napisałeś kilka książek o naszym zespole. Skąd wzięły się na to pomysły?
W podstawówce już zbierałem wyniki. Notowałem, gdy były Mistrzostwa Świata w Meksyku w 1986 r. wszystko, co się działo. Dzisiaj to się wydaje bez sensu, po co to? Można było kupić “Piłkę Nożną” tydzień później i tam było wiele rzeczy. Nie było jednak tyle statystyk. Nawet notowałem, ile było fauli, wyrzutów z autu. Głupoty (śmiech). Rysowaliśmy koszulki tych zawodników, w jakich koszulkach grał Meksyk, Paragwaj, Hiszpania i tak po kolei wszystkie zespoły. Zbieraliśmy wycinki i w pewnym momencie, gdy zacząłem już pracować przy Bytovii, to sobie pomyślałem czemu nie zrobić takiego wydawnictwa o Bytovii. Miałem już pewną kolekcję książek sportowych. To by było coś, żeby zespół z klasy okręgowej miał jakąś książkę, miejsce, gdzie te dane się znajdują. Tak powstała książka: “Tak Bytovia gra”. Na okładce nie mógł być nikt inny niż Jacek Wojach. Pozował do zdjęcia, przebrał się w strój piłkarski w redakcji “Kuriera Bytowskiego”. Udawał, że kopie piłkę, a tam nawet żadnej piłki nie było. Komputerowo dopiero była dostawiona.
W którym roku została wydana ta książka?
Chyba w 2003 r. To była pierwsza pozycja. Po czasie stwierdziłem, że niektóre teksty były słabe, mało dojrzałe. Chyba miałem więcej odwagi, a mniej samokrytycyzmu (śmiech). Dopiero zacząłem się rozwijać w tym kierunku. Postanowiłem zrobić wykształcenie. Nie wstydzę się tego, że dopiero po pewnym czasie, już jako dorosły człowiek zrobiłem maturę. Później postanowiłem pójść na dziennikarstwo. Udało mi się to ukończyć. Zrobiłem licencjat, a następnie magisterkę. Do studiów podchodziłem bardzo poważnie.
Na jakiej uczelni studiowałeś?
Najpierw robiłem licencjat w Gdańskiej Wyższej Szkole Humanistycznej, a magisterkę na Uniwersytecie Gdańskim. Rozwinąłem trochę własne horyzonty. Dużo dawały kontakty z wykładowcami. Chciałem czegoś się od nich nauczyć. Przy okazji udawało się mieć stypendium naukowe. Dzięki czemu tak naprawdę nie musiałem płacić za studia. Nawet miałem dodatkowe pieniądze, które przeznaczałem na książki. Nie lubię wypożyczać książek, wolę je mieć. Wtedy jest łatwiej sięgać po wiedzę, pisać pracę zaliczeniową, licencjacką czy magisterską. To zamiłowanie do książek zawsze było. Przyszedł czas, żeby zrobić poważną monografię. Pierwsza to było minione wówczas 10 lat Bytovii z czasów, gdy funkcjonował już “Kurier Bytowski” i gro materiałów pochodziło z tej gazety. Później powstała ta poważna monografia. Najważniejsza z tego wszystkiego, co napisałem. Sami docierali do mnie byli piłkarze czy działacze. Poznałem wtedy pana Jana Lesmana. Zaczęły wtedy rozmawiać ze mną osoby, które wcześniej mnie nie znały. Po napisaniu pierwszej książki było mi łatwiej. Miałem wstęp do archiwum państwowego, do zbioru zdjęć pana Jan Pieńkowskiego, który przekazał je do bytowskiego muzeum, a także do archiwum “Głosu Pomorza”. Miałem też już własny zbiór archiwów, część z nich dzisiaj Tobie przekazałem. Stworzyłem tamtą monografię. Zacząłem się coraz bardziej w to wciągać. Myślałem, że już nigdy nic więcej nie zrobię, że to był koniec. Później ukazały się dwa mniejsze albumy. O nich nie ma co zbyt wiele opowiadać, bo to bardziej traktuję w formie gadżetów. Jednak ten album, który wydałem na sam koniec, na 70-lecie klubu, to jest podsumowanie także mojej działalności w klubie. Przechodziłem wszystkie etapy razem z Bytovią. Tam to wszystko jest. Po prostu lubię coś, co archiwizuję mieć gdzieś zapisane, czy to w formie pliku, czy też jeszcze lepiej w postaci książki.
Jesteś autorem jedenastki 70-lecia Bytovii. Trudno było dokonać wyboru?
Dostałem ten zaszczyt. Miałem zgodę od klubu, zaufali mi, że mogę coś takiego zrobić, że nie wymyślę nic głupiego, że nie wstawię samego siebie do tej jedenastki (śmiech). Chociaż jeden mecz zagrałem w rezerwach Bytovii, ale to tak trochę dla żartu się zarejestrowałem i zagrałem 12 minut, po których poszło mi kolano i w efekcie licząc kwotę, którą otrzymałem za odszkodowanie, byłem chyba najlepiej zarabiającym piłkarzem Bytovii, bo miałem 250 zł za minutę gry (śmiech).
Jak doszło do tej kontuzji?
Po prostu było już o 20 kg za późno na granie w piłkę. Zrobiłem swój pierwszy i zarazem ostatni zwód. Chociaż warto dodać, że jak ja gram to zawsze wygrywamy 7:0 i to na wyjeździe (śmiech).
W którym to było roku?
Nie pamiętam dokładnie, ale trenerem był wówczas Rysiu Mądzelewski. Pozwolił mi na chwilę wejść na boisko, ale to tak w kwestii żartu i rozluźnienia.
Wróćmy jednak do wspomnianego wyboru jedenastki. Jak wyglądał dobór zawodników?
Chciałem wybrać piłkarzy z różnych epok. Pominąłem zawodników, którzy jeszcze grali w piłkę, bo pomyślałem, że oni jeszcze się zasłużą dla klubu. Ostatnio pomyślałem sobie, że być może miejsce w jedenastce powinno się znaleźć dla Janusza Surdykowskiego czy Łukasza Wróbla. Różne aspekty miały znaczenie, że ktoś był w jedenastce, a ktoś inny nie. Były niewielkie uwagi, dlaczego nie było tego czy tamtego. To jest ocena subiektywna, ale myślę, że ja miałem ten mandat, na to, żeby zdecydować o tej jedenastce, aczkolwiek konsultowałem to z innymi osobami. Miałem dostęp do tych osób, znałem się z nimi, dużo rozmawialiśmy. Każda historia tych zawodników jest inna. To mnie fascynowało, że te osoby miały różne okresy w życiu sportowym i piłkarskim. Charakterologicznie wszyscy się od siebie bardzo różnią z tej jedenastki. Na pewno najchętniej dalibyśmy 10 napastników i bramkarza. Na początku miałem około 50 nazwisk. Zacząłem robić selekcję. Usuwałem pewne osoby, a z drugiej strony zastanawiałem się, kto tam na pewno powinien być. Był np. Marian Matuszyński, który był jednym z najwybitniejszych piłkarzy rodem z Bytowa, ale nie znalazł się w jedenastce 70-lecia. Dlatego, że jako junior opuścił nasz zespół. Był królem strzelców III ligi w Arce Gdynia, miał propozycję gry w Legii Warszawa. Z dziwnych powodów osobistych, miłosnych zrezygnował z tej oferty.
Jakie to były problemy?
Niewiele chciał mówić na ten temat. Chyba chodziło o sprawy miłosne. Później po latach żałował, że tego nie zrobił. Był gwiazdą “Czarnych Słupsk” w III lidze. Jako junior błysnął, bo dwukrotnie był w kadrze Kazimierza Górskiego. Dwa razy był na obozie sportowym w Szklarskiej Porębie. W seniorach Bytovii jednak nie zagrał. Dlatego trudno byłoby go wstawiać do jedenastki, ale był za to Wojciech Pięta. On grał też dużo poza Bytowem, ale jednak wrócił i dużo wniósł do naszego zespołu. To byłoby bardzo dziwne, gdyby jego tam zabrakło. Wielu naszych sportowców miało pecha i tam nie trafiło. Kontuzja kolana przeszkodziła w karierze Karola Szymleka. Myślę, że dużo dalej zaszedłby nawet Jacek Wojach, któremu zawsze kibicowałem. Jest za to m.in. Ryszard Mądzelewski. Ogromna radość, że teraz Rysiu znowu działa w klubie. Być może on nie miał nigdy styczności z ekstraklasą czy I ligą, ale na pewno taka osoba, która tyle włożyła serca na boisku, a później jako trener jest kojarzona z bytowską piłką nożną. Bardzo fajnie, że jest teraz w sztabie Bytovii.
Żałujesz, że kogoś nie umieściłeś w tej jedenastce?
Uważam, że to wszystko dobrze przemyślałem i jedynie przykro, że nie ma kogoś, kto może myślał, że znajdzie się w takiej jedenastce. Takie osoby mogę tylko przeprosić. Nie jest to moja wina, że jedenastka mieści tylko jedenastu zawodników. Bardzo się zżyłem z osobą Jana Lesmana. Pojechaliśmy razem z żoną Iwoną do jego domu w Warszawie. Żona Jana Lesmana pani Halinka nas bardzo miło ugościła i tam oprócz jego historii w Bytovii oraz jako sędzia lekkiej atletyki m.in. był w Moskwie. Oprócz tego poznaliśmy przepis na makowiec babci Lesmanowej. Chociaż nie wydałem książki kucharskiej, a taką chcieliśmy wydać z Iwoną, to przynajmniej przepis na Makowiec znalazł się w książce “Skazani na sukces”.
Sporo czasu poświęciłeś na to, żeby dotrzeć do osób z jedenastki, bo nie wszyscy mieszkają obecnie w Bytowie. Trudno było ich znaleźć?
Nie, bo utrzymywałem z nimi kontakt, tworząc poprzednią monografię wiedziałem gdzie, kto jest. Bardzo fajną pomoc przy monografii i później otrzymałem od Henryka Kirdzika, który mieszka w Hamburgu. Mieliśmy dużo rozmów przez telefon. Jego syn Krzysztof wysyłał mi pliki mp3 z rozmów z nim, czyli ja jemu zadawałem pytania, a on na te pytania postanawiał odpowiadać za pomocą pliku dźwiękowego i pliki mp3 otrzymałem na płycie. Pan Henryk specjalnie dla mnie przyjechał do “Kuriera Bytowskiego” na rozmowę. Nie chciał zbyt wiele mówić o życiu, wolał o piłce. Chciałem jednak zrobić coś innego, pokazać z innej perspektywy bytowskich sportowców, jako normalnych ludzi, amatorów. Przecież oni hobbystycznie uprawiali tę dyscyplinę. Robili też coś innego na co dzień. Chciałem ich poznać z tej strony, szczególnie polecam historię pana Kazimierza Dankiewicza, warto jeszcze raz tam wejść i przeczytać. Myślę, że niektóre historie są bardzo wzruszające.
Próbowałeś kiedykolwiek swoich sił w piłce nożnej, poza oczywiści tym 12-minutowym występem w rezerwach?
Dla dobra piłki nożnej ja w nią nie grałem. Ale jako dzieciak, każdy z nas kopał. Kochałem grać, ale byłem zbyt sztywny, grałem na obronie w drużynie szkolnej. Później grałem w klasie B w zespole Dragon Ząbinowice. Miałem wtedy 19 lat. Jeden mecz nawet wygraliśmy, ale tylko dlatego, że Pomysk Wielki nie przyjechał i wygraliśmy po walkowerze (śmiech). Między moimi nogami bardzo dużo piłek przeleciało w kierunku bramkarza, który niekoniecznie był zainteresowany w tym momencie obroną, co odstawianiem butelki ze złotym napojem obok słupka.
Przez ile czasu funkcjonował ten zespół?
Ekipa z ul. Pochyłej i Cichej jeździła do Ząbinowic, nieraz nawet chodziliśmy pieszo grać tam mecze, bo nie mieliśmy jak tam dojechać, po drodze piliśmy wodę ze studni, bo byliśmy tak spragnieni. Żukiem z plandeką jeździliśmy w czasach, gdy istniały już zdecydowanie lepsze pojazdy, ale my jeździliśmy nim do Czarnej Dąbrówki, czy innych miejscowości. Chyba jak my przestaliśmy grać jakoś koło 1992/93 roku to klub przestał istnieć.
Co myślisz o obecnej Bytovii? O jej poczynaniach?
Na początku w rundzie jesiennej poprzedniego sezonu, cieszyłem się, że drużyna bez gwiazd, już bez wielkich nazwisk, które żądają kilkanaście tysięcy złotych za grę, tworzyła solidną ekipę. Zacząłem wierzyć w to, że istnieje bardzo fajny przegląd rynku transferowego wśród młodzieży, że szuka się osób, które chcą coś zrobić i osiągnąć jeszcze w piłce. Mają jeszcze najlepsze lata przed sobą, a nie jakieś postaci typu Marcin Kikut, który później w wypowiedziach miał pretensje o pranie, że pralki w klubie nie ma, czy inne jakieś dziwne bezsensowne historie. Nie umiał pogodzić się z tym, że to nie reprezentował już tego poziomu, który prezentował w Lechu Poznań.
Nie wiem, co się stało, że później była passa remisów czasami przeplatanych porażkami. Trochę było w tym wszystkim pecha. Ostatni mecz z GKS-em Katowice, jak oglądałem w telewizji, to była przeogromna radość przy bramce Witana i nagle w ciągu minuty taka huśtawka nastrojów, że jednak Bytovia spada. To było trudne do przyjęcia. Starałem się wtedy sobie powiedzieć, że to jest właśnie sport. Mieliśmy awanse, co trzy lata był jakiś awans, raz był prawie spadek, ale jednak pięliśmy się do góry. Sukcesy w Pucharze Polski. Kiedyś też przychodzą porażki, spadki, myślę, że bardzo ważne jest to, co dzieje się dzisiaj, to co robicie w klubie, bo to jest najważniejszy okres, czy jesteśmy się w stanie z tego podnieść. Finansowo na pewno jest trudniej, chociaż liga jest niższa, bo nie ma już tych dotacji z Polsatu czy PZPN-u. To co teraz się buduje, to sam jestem ciekawy. Na pewno nie można było pozwolić sobie na żadne szaleństwo finansowe. Trzeba było szukać wolnych piłkarzy, którzy mają jeszcze coś do udowodnienia.
Nadal trenerem jest Adrian Stawski, widziałeś jak ten trener rozwijał się przez lata. Co powiesz o tym szkoleniowcu?
Na pewno jest wielkim pasjonatem piłki. Oddaje się całym sercem. Zawsze, gdy rozmawialiśmy, to nie było dla niego półśrodków. Myślę, że warsztat trenerski posiada. Jeśli z każdego trenera, z którym współpracował wyciągnie to, co najlepsze, to będzie dobrze. Z pustego to jednak on nie naleje. Adrian z pewnością miał te trudności, żeby zbudować zespół po odejściu wielkiego sponsora, gdzie klub już nie mógł dysponować takimi środkami, jakie miał wcześniej. Adrian był bardzo bliski utrzymania zespołu. Wcześniej mu się to udało, gdy przejął drużynę po Tomaszu Kafarskim. Nie skreślałbym go przez to, że był spadek drużyny. Teraz udowadnia, że jest dobrym trenerem i ma warsztat. Wydaje się nawet, że jeśli weźmiemy pod uwagę fatalną sytuację finansową klubu, to jego wyniki przerastają możliwości klubu.
Będziesz częstszym gościem na stadionie w Bytowie?
Myślę, że tak. Obecnie mieszkam bardzo blisko stadionu. Wychodzę na spacery. Tutaj czuję się jak na swoim podwórku. Patrzę się teraz na tę trawę i oczami wyobraźni widzę zawodników, którzy tutaj przemieszczali się po tym boisku. Graliśmy tutaj trudne boje o awans do IV ligi, bo ten czas wspominam chyba najlepiej i najmilej.
Znowu zmienię temat… Pamiętam pewną rozmowę z Rafałem Gierszewskim, gdy piłkarze myli się w Pelplinie pod hydrantem. Przebierali się w barakowozie, a także gdy byliśmy w Korzybiu, to piłkarze po meczu z Unią przebierali się pod drzewami, kąpiąc się wcześniej w jeziorze, wtedy to Rafał powiedział mi, że musimy tę ligę szybko opuścić.
Gdybyś miał wybrać najpiękniejszą i najsmutniejszą chwilę związaną z Bytovią, to jaka by to była?
Były dwa momenty gdy się rozpłakałem po meczu Bytovii. Pierwszy raz w Bytowie, gdy przegraliśmy ze Spartą Sycewice 0:4. Panek nas wtedy załatwił. Kolejny trzeci raz z rzędu nie udało nam się wejść do IV ligi. Wtedy dałem nawet taki emocjonalny tytuł na stronie internetowej: “W okręgówce do usranej śmierci”. Użyłem takiego stwierdzenia, bo bardzo emocjonalnie podchodziłem do tematu. Nie mogłem uwierzyć, jak to się stało, że znowu nie awansowaliśmy. Drugi raz to się popłakałem z radości, gdy zdobyliśmy po raz pierwszy wojewódzki Puchar Polski na stadionie w Gdyni, na którym obecnie gra Arka, a kiedyś tam gał Bałtyk Gdynia. To był pierwszy sukces poza ligą. Wiadomo że liga jest najważniejsza, ale dotarcie do finału i sięgnięcie po puchar, to trofeum. Dla nas to było jak zdobycie Ligi Mistrzów. Później udało się to jeszcze powtórzyć. Mecz z Wisłą to jest to spotkanie kulminacyjne. Do niego się wraca, jako do czegoś wielkiego. Bliski łez byłem w Sopocie, gdy graliśmy mecz rewanżowy za pierwszym razem, gdy mierzyliśmy się w finale wojewódzkiego Pucharu Polski. Już byliśmy bardzo blisko, żeby go zdobyć, ale nie udało nam się tego zrobić, choć wygraliśmy. Straty z pierwszego meczu, gdy przegraliśmy 2:0 w Bytowie, po meczu, który trochę przespaliśmy i nie udało się tych strat nadrobić. Ten mecz w Sopocie również był dla mnie bardzo emocjonującym przeżyciem. Ogromne radością było dla mnie, gdy w wyższych ligach wygrywaliśmy np. w Łodzi, Gdyni, Bydgoszczy czy Katowicach. Z racji rodzinnych powiązań z Bydgoszczą, wygranie tam meczu było czymś niesamowitym. Jeszcze więcej satysfakcji było po wygraniu z Widzewem w Łodzi. Wygraliśmy przecież też z GKS-em Katowice, gdzie ja za dzieciaka pamiętam oglądałem mecze, w których Koniarek i Furtok doprowadzili GieKSę do europejskich pucharów, a my tam wygrywaliśmy. To też były te piękne momenty. Zwycięstwo w Gdyni z Arką 1:0, też było czymś mocnym. Czasami cieszyliśmy się również z małych sukcesów na poziomie lokalnym.
Mamy bogatą historię. Piłka nożna nadal przyciąga najwięcej kibiców. Chociaż dawniej bywało lepiej. Dzisiaj mamy więcej sposobów na spędzanie wolnego czasu. Pamiętam, że na mecze okręgówki przychodziło nieraz nawet 1500 osób… Może w pewnym momencie przyszedł przesyt, że to jest już coś normalnego. Nawet, gdy nie tak dawno graliśmy dwumecz z Legią Warszawa, to on już tak nie elektryzował kibiców, tak jak mecz Wisłą Kraków kilka lat wcześniej. Chociaż to była wyższa faza i był to dwumecz, czyli graliśmy nawet mecz w Warszawie. Jednak w tym 2009 r. byliśmy III-ligowcami i wówczas dopiero smakowaliśmy piłki na wysokim poziomie. Historia zatoczyła koło. Mija dokładnie 10 lat od pamiętnego meczu z Wisłą, a do Bytowa przyjeżdża inny ekstraklasowy zespół, Cracovia. Jest to kolejny pucharowy sukces, lecz tym razem jest inaczej. Zapewne nie tak powinna się zakończyć nasza rozmowa, jednak zdaję sobie sprawę, że obecne finanse klubu są nie do pozazdroszczenia. Zamiast skupiać się nad rozwojem sportowym trzeba myśleć, aby nie popaść w większe długi. Trudno o optymizm. Klub znowu stoi nad przepaścią. Przez tę ekonomię gdzieś ta magia znika i czar pryska. Nie ma już tego piłkarskiego romantyzmu.