Skoczny piłkarz, skrupulatny bankowiec i sędzia królowej sportu – Jan Lesman

Rozmowa z Janem Lesmanem była obowiązkową częścią projektu pt. „Jedenastka siedemdziesięciolecia”. Były piłkarz naszego klubu obecnie mieszka na warszawskim Bemowie. Nie mogłem się doczekać ponownego spotkania z sympatycznym Panem Janem. Podobno on również. Pewnie dlatego obustronna radość szybko zamieniła się w ciekawą dla nas rozmowę.

Jan Lesman jest najstarszym członkiem jedenastki siedemdziesięciolecia. Urodził się w 1932 r. w miejscowości Męcikał, między Brusami, a Chojnicami. Tam też po raz pierwszy kopał piłkę. – Gdy miałem 6 lat dostałem od ojca małą piłeczkę. Kopałem ją godzinami na podwórku przed domem, który później zburzyli Niemcy. Tata dostał się do niemieckiej niewoli… – tym wątkiem rozpoczyna swoją opowieść Jan Lesman przenosząc się wspomnieniami od razu od okresu powojennego: – Mieszkałem tam do 1947 r. Uczyłem się w gimnazjum handlowym w Chojnicach. Wtedy jeździłem 16 km pociągiem na mecze Chojniczanki. Kontynuowano tam tradycje piłkarskie sprzed wojny, bo były to przecież tereny polskie. W Bytowie było inaczej. To było poniemieckie miasto. Wszystko tworzyło się od nowa. Stąd kilku zawodników pochodziło z Lwowa np.: Adam Gaweł [jego brat grał w pierwszoligowej Polonii Bytom – przyp. red], Henryk Orlewski, czy najwcześniej urodzony piłkarz Bytovii Tadeusz Diug [ur. w 1909 r. – przyp. red].

– W 1947 r. tata dostał przeniesienie do pracy w Bytowie. Zapewne, gdybym pozostał w Chojnicach, to podobnie jak moi rówieśnicy trafiłbym do Chojniczanki – mówi. Stało się inaczej. Jan Lesman kontynuował naukę w bytowskim ogólniaku. Razem z nowymi kolegami w 1948 r. współtworzył piłkarską drużynę harcerską, pod nazwą HKS Bytów, czyli Harcerski Klub Sportowy. – Grali w tej drużynie także Stasiu Jelonek, Mietek Kołakowski, Zbyszek Piotrowicz, Boguś Kopystyński, w bramce stał Ludwik Krauze – wylicza, dodając. – Byliśmy harcerzami z ZHP, a później zrobiono z nas drugim zespołem Bytovii. Już w 1949 r. zaczęliśmy jeździć razem z seniorami na swoje mecze, a w 1950 zaliczyłem swój pierwszy występ w seniorach. Potrafiłem zagrać dwa mecze jednego dnia. Miałem trampki, które chowałem, aby mama nie widziała kiedy je zabieram, bo zbyt często chodziłem na granie – śmieje się.

Na początku piłkarze grali bez trenera. – Dopiero później Jerzy Zaniewski nabył uprawnienia trenerskie – wyjaśnia Jan Lesman uzupełniając: – Byli za to działacze. Obok Kazimierza Marciniaka sporo przy klubie pomagał Zdzisław Juszkiewicz.

Osiągający pełnoletność otrzymał pierwsze korki po starszym zawodniku. – Były trochę zdezelowane ale sprawiły mi ogromną radość – mówi. W tym czasie klub podobnie jak wszystkie inne borykał się z niedoborem sprzętowym. – Meliśmy tylko dwie piłki. Jedna była przechowywana na mecze, a druga na treningi. Dawne piłki były  zupełnie inne od dzisiejszych. Posiadały grube wiązania. Pewnego razu piłka zrobiła mi na głowie ślad – opowiada były zawodnik. Jednak najwyraźniej piłki się nie bał, bo jedną z cech była dobra gra głową. – To prawda, główkowanie mi wychodziło. Być może dlatego, że skakałem wysoko. Potrafiłem przeskoczyć siebie na wysokość 168 cm – zapewnia.

Jako dowód, że był dobrym lekkoatletą wyjmuje z szafy archiwalne wycinki i dokumenty. Rzeczywiście, wyniki i osiągane rezultaty robią jeszcze dzisiaj wrażenie. Już wtedy wiedziałem, że nasza rozmowa nie skończy się na piłce nożnej. Próbowałem „nawrócić” Pana Jana do rozmowy o futbolu. Nie udało się. Lekkoatletyka wróciła, bo mój rozmówca przypomniał sobie o wygranych zawodach sztafetowych 4 x 100 m. – Oprócz mnie biegli także Heniek Kirdzik, Władysław Mielewczyk i Jan Woronkowicz – w ten sposób wymienił kolejne wielkie postaci bytowskiego sportu. – Z Heńkiem mamy kontakt do dzisiaj. Często rozmawiamy. Zresztą byliśmy przyjaciółmi już gdy razem graliśmy – mówi pokazując jednocześnie swój pierwszy dyplom jaki w życiu otrzymał z 1948 r. za udział w narodowym biegu na przełaj. Później zobaczyłem stos kolejnych dowodów sportowej aktywności bytowskiego sportowca. Wtedy zrozumiałem, że nie ucieknę od tematu królowej sportu… Miałem już świadomość, że dawniej nie uprawiało się tylko jednej dyscypliny sportu. Miał tak chociażby… Bronisław Kafarski z Kościerzyny, którego przywołuje w kolejnej części naszej rozmowy. – Grałem przeciwko niemu. Był znanym bramkarzem w regionie [zimą bronił bramkę w hokeju na lodzie – przyp. red.] – mówi o nim wiedząc, że jego wnuk – Tomasz Kafarski – jest trenerem współczesnej Drutex-Bytovii.

Przygodę z piłką nożną w Bytowie, Jan Lesman musiał przerwać na czas służby wojskowej. W styczniu 1953 r. trafił do wojska w Bydgoszczy, a potem do Grudziądza. W tym czasie nie grał w piłkę. – Mówili mi, że chętnie by mnie wzięli do Zawiszy Bydgoszcz, ale byłem zbyt niski – śmieje się.

Jak się później okazało, miało to wpływ na jego życie zawodowe. Przed służbą wojskową również nosił mundur, ale Rejonu Lasów Państwowych. Po powrocie do Bytowa jego stanowisko pracy było już zajęte. – Szukałem pracy. Zanosiło się na przeprowadzkę do Szczecinka, tam w nadleśnictwie miałbym pracę i miejsce w drużynie Darzboru Szczecinek. To był mocny klub, grali w III lidze – wspomina. Jednak Kazimierz Marciniak chciał, aby Jan Lesman grał w Bytowie. – Załatwił mi pracę w banku, gdzie dyrektorem był Jasiu Regliński. W ten sposób przypadkowo zostałem bankowcem. W bytowskim wydziale kredytów aż do 1966 r. – mówi.

W przechodzącym kilka transformacji klubie (Bytovia, Gwardia, Budowlani, Sparta-Bytovia) często grał na prawej pomocy. – Ze względu na to, że mogłem więcej biegać od kolegów, grałem od bramki do bramki – opowiada. Zapewne to było powodem faktu, że mimo tego, że gdy nie był napastnikiem i tak strzelał mnóstwo goli. Dowodem są wycinki prasowe. Lesman tu, Lesman tam, w każdej notatce prasowej widzimy, że Lesman strzelał i strzelał… – Byłem skoczny i szybki. Dużo nadrabiałem właśnie tymi lekkoatletycznymi zaletami – wyjaśnia. – Dużo graliśmy z pierwszej piłki. Z Józkiem Szwiecem byliśmy umówieni, że na jego lewe skrzydło miałem podawać piłkę na kilka metrów do przodu, aby mógł minąć obrońcę. On był naprawdę szybki – mówi o sposobie gry. Jan Lesman był także środkowym napastnikiem, za to na lewej pomocy nie czuł się najlepiej. Jako dowód wspomina kuriozalną bramkę. – Grając na lewej stronie strzeliłem samobójczą bramkę. Uderzyłem piłkę na tyle niefortunnie, że lobem pokonałem naszego bramkarza Mirosława Madysa. To była piękna bramka – śmieje się. Jan Lesman zdobył także gola, którego sędzia nie powinien uznać. – Graliśmy z Chojniczanką. Bramkarz chwycił piłkę, a ja wiedząc, że sędzia nie zauważy, pięścią wybiłem mu piłkę i ta wpadła do bramki. Było 4:2 dla nas – opowiada. Wiedziałem z opowieści jego kolegów z boiska, że był żartownisiem, stąd łatwo mi było sobie tę sytuację wyobrazić.

– Często biegałem na ścieżce zdrowia robiąc sobie dodatkowe treningi po dwa okrążenia. I robiłem trzy rundy po 400 m, a każda z nich była poniżej minuty. Mój rekord to 56 sekund – mówi o pracy nad swoją kondycją. Czasami pracował także nad innymi elementami gry, tymi bardziej złośliwymi. – Potrafiłem ładnie faulować – śmieje się uzupełniając: – Na szczęście samemu nigdy nie załapałem kontuzji. Raz się zdarzyło, gdy na treningu sfaulował mnie Tadziu Wieczorek. Z kolei na meczu jeden z rywali nakładką sprawił, że ujrzałem gwiazdy.

Podobnie jak inni zawodnicy z dawnych lat, również Jan Lesman uważa, że jednym z największych bolączek lat 50. Były kłopoty komunikacyjne. W Bytowie były tylko trzy ciężarówki, w PZGS, PSS i cegielni Niezabyszewo. Więc niejednokrotnie musieli jeździć… ciągnikiem. – Pewnego razu na mecz ze Startem Miastko leżeliśmy na przyczepie. Kazimierz Marciniak załatwiał kożuchy, które kładliśmy na siano, a za pomocą dwóch desek robiliśmy sobie zadaszenie chroniące od wiatru, deszczu lub słońca. To była prawdziwa przygoda – opowiada.

Jan Lesman ostatni mecz w Bytovii rozegrał w 1963 r. Miał wtedy 32 lata. Nie będzie więc nadużyciem stwierdzenie, że karierę zakończył przedwcześnie. Oddał się pracy zawodowej. W konsekwencji skorzystał z oferty pracy w warszawskim banku w Departamencie Rewizji. – Udało mi się załatwić meldunek koło Łomianek. Gdy przyjechałem do Warszawy miałem ze sobą tylko jedna walizkę i karton rzeczy osobistych. W 1968 r. dzięki pracy w banku poznałem przyszłą żonę Halinę.

Dzięki swojej pracowitości dorabiał się awansów zawodowych. – Dużo czasu poświęcałem pracy. Czasami brałem udział w dwutygodniowych wyjazdach służbowych na kontrole. Na teren całego kraju. Po latach dowiedziałem się, że w województwie warszawskim byłem nazywany żyletką. Chyba zbyt dobrze znałem przepisy i byłem skrupulatny – śmieje się Jan Lesman. Kończąc wątek zawodowy trzeba dodać wisienkę na torcie, bowiem w 1991 r. został Referentem w Wydziale Konsularnym RP w Moskwie. – Po czterech latach wymieniono kadrę i wróciłem do Warszawy, gdzie nadal pracowałem w banku – mówi.

W życiu Jana Lesmana był jeszcze jeden ważny wątek, który zostawiliśmy na koniec rozmowy. Ze względu na to, że płynęła w nim także krew lekkoatlety, poszedł na egzamin sędziowski. – Byłem sędzią Warszawskiego Związku Lekkiej Atletyki – precyzuje. Były piłkarz Bytovii kilka razy był kierownikiem zawodów. W swoim dorobku posiada wiele odznaczeń za działalność sędziowską. Prowadził zawody z udziałem największych sportowców królowej sportu. – Sędziowałem biegi Ireny Szewińskiej, rzuty miotacza kulą Władysława Komara oraz tyczkarza i wieloboistę Władysława Kozakiewicza. Gdy sędziowałem zawody na hali AWF, uznałem rekord Europy najlepszego polskiego tyczkarza. Aby zaliczyć jego rekord potrzebny był podpis sędziego międzynarodowego, bo ja byłem tylko krajowym. Na szczęście był taki na miejscu i podpisał się gdzie trzeba – śmieje się Jan Lesman.

Niestety, dzisiaj najstarszy zawodnik jedenastki siedemdziesięciolecia musi się oszczędzać, bo zdrowie go nie rozpieszcza. Dlatego jestem wdzięczny, że zechciał poświęcić kilka godzin na spotkanie z „ziomalem” z Bytowa. Warto było przyjechać do stolicy nie tylko po wspomnienia, ale również na… pyszny obiadek przygotowany przez Panią Halinę. Zauważyliśmy pokaźną bibliotekę książek kucharskich. Rozwinęła się więc kulinarna rozmowa. Moja żona Iwonka otrzymała przepis na Makowiec Babci Lesmanowej, który pochodzi jeszcze z XIX wieku! – Ten makowiec przygotowywała babcia mojego męża – zapewnia żona Jana Lesmana. Aby pozostał ślad po cennej zdobyczy pozwolę sobie w nietypowy sposób – przepisem – zakończyć kolejną opowieść o wielkim człowieku naszego klubu.

MAKOWIEC BABCI LESMANOWEJ. Ciasto właściwe należy nazwać tortem bez kremu, bardzo smaczne i oryginalne. Skłądniki na jedną dużą foremkę, można zwiększać ilość dowolni utrzymując proporcje: 3 jajka, 30 dkg masła, 30 dkg mąki, 30 dkg cuktru, 30 dkg maku, 1 mały proszek do pieczenia (na 1/2 kg mąki), 20 dkg rodzynek, 1 olejek migdałowy, do lukru olejek migdałowy i sok z cytryny. Utrzeć ciasto, na końcu dodać dwukrotnie zmielony mak i bardzo dobrze utrzeć. Piec 60 min w ciepłym piekarniku. Smacznego.

Bogdan Adamczyk