Prawy łącznik z ósemką – Henryk Kirdzik

Ponad 10 lat temu przy okazji spisywania monografii klubowej miałem zaszczyt poznać legendę naszego klubu Henryka Kirdzika. Wówczas on i jego syn Krzysztof pomogli przy zbiorze materiałów do tworzącej się książki „Bytovia 1946-2006”. Tym razem sprokurowałem inny pretekst do spotkania. Gdy w myślach układałem jedenastkę siedemdziesięciolecia od razu wiedziałem, że znajdzie się w niej Pan Henryk – najlepszy piłkarz pierwszych lat naszego klubu.

Henryk Kirdzik urodził się w 1935 r. w Oszmianie, blisko Wilna [obecnie miasteczko położone w Białorusi – przyp. red.]. Miał 10 lat, gdy zakończyła się wojna, stąd pamięta trudne jej czasy. 17 września 1939 r. w ramach porozumienia Ribbentrop – Mołotow żołnierze radzieccy weszli do Oszmiany. Ojciec trafił do niewoli. – Na szczęście szybko go zwolnili. Z zawodu był krawcem, a wtedy pełnił rolę sanitariusza – wspomina Henryk Kirdzik, który pamięta, że w 1941 r. jego ojciec był aresztowany i przesłuchiwany przez Rosjan. – Był zamknięty razem z innymi Polakami w piwnicy budynku starostwa. Rosjanie po kolei rozstrzeliwali jeńców. Jednak musieli uciekać, bo Niemcy wkroczyli do miasta. Zamknięci w piwnicy Polacy dowiedzieli się, że radzieckich żołnierzy już nie ma postanowili wyważyć drzwi i wiedzieli, że mogą już uciekać. Ojciec wszedł jeszcze do pokoju, gdzie wcześniej był przesłuchiwany i zabrał swoje dokumenty i leżący tam pistolet. Dotarł do nas, do domu, gdzie się ukrywaliśmy. Tam z kolei było bombardowanie. Utkwiło mi to w pamięci, bo bomba wpadła do domu z pełnym impetem wbijając się w piec. Na szczęście to był niewybuch – mówi o grozie i szczęściu. Pan Henryk opowiadał również o ofiarach wojny, także członków rodziny.

– Mieszkaliśmy w domu wybudowanym przez mojego ojca jeszcze przed moimi narodzinami. To był piękny duży dom przy ul. Piłsudskiego. Dlatego oficerowie upodobali sobie nasz dom. Gdy w mieście byli Rosjanie to mieszkał z nami radziecki oficer, a gdy Niemcy, to oczywiście niemiecki. A że ojciec był krawcem, to starał się po prostu wykonywać swój fach. W 1944 r. znowu byli Rosjanie. Był u nas radziecki kapitan z synem Jurą. Miałem 9 lat i się z nim bawiłem ojca pistoletem. Nagle pistolet wypalił. Strzał przeszedł przez nogę kolegi na wylot omijając kość. Na szczęście tata znał lekarzy u ściągnął jednego do domu. Sprawa nie mogła przecież ujrzeć światła dziennego. Później ten sam kapitan, który u nas mieszkał pomógł nam uniknąć wywózki na Sybir. Ojciec w podzięce dał mu złoty kieszonkowy zegarek. Kiedy wojna się już skończyła, ojciec złożył chęć wyjazdu do Polski. Kapitan został na miejscu. Dał mi do ręki mały pakunek i kazał dać ojcu dopiero gdy będziemy już na oddalonym o 19 km od Oszmiana dworcu. Okazało się, że był to złoty zegarek mojego ojca – mówi o historii godnej scenariusza filmowego.

Podróż do Polski trwała dwa tygodnie. Najpierw trafili do Bydgoszczy. – To było za duże miasto. Nie podobało nam się. Wcześniej mieszkaliśmy w miasteczku powiatowym i chcieliśmy mieszkać w podobnym miejscu. Jechaliśmy w jednym wagonie m.in. ze Zdanowiczami i wieloma rodzinami, które później zasiedliły okolice ul. Styp-Rekowskiego w Bytowie. Tata dowiedział się, że grupa rodaków z Oszmiany trafiła do Bytowa. W ramach repatriacji tata mógł wybrać miejsce zamieszkania – opowiada. Należy w tym miejscu dodać, że wówczas Niemcy jeszcze zamieszkiwali swoje domy w Bytowie. Wiadomo było, że wkrótce je opuszczą. – Dlatego tata szukał takiego domu, gdzie nie było dzieci. Wybrany domek stoi do dzisiaj – wyjaśnia.

Zanim w naszej opowieści dotarliśmy do wspomnień czysto piłkarskich, Pan Henryk mówił jeszcze o  czasach, gdy z przyjemnością brał udział w akcjach odgruzowywania miasta. – Wtedy wszyscy sobie pomagali. Powstawało nowe życie – mówi. W rozmowie zwróciliśmy także uwagę, że dzisiaj bardzo często odwołujemy się do wielokulturowości naszego miasta. Jesteśmy dumni, że potrafimy żyć w zgodzie. Tuż po wojnie Bytów był zasiedlany przez Polaków z różnych kresów, przez Kaszubów z okolicy, mieszkali ciągle Niemcy. Niektórzy z nich zostali. Później w ramach akcji Wisła dołączyli także mieszkańcy Ukrainy. Nie będzie nadużyciem jeśli stwierdzimy, że Bytovia powstała przy udziale wielokulturowej mieszanki. W ten sposób doszliśmy wreszcie do meritum naszego tematu…

– W 1946 r. miałem pierwszą styczność z piłką nożną. Stojąc za bramką przyglądałem się treningowi nowopowstałego klubu. Podawałem piłkę. Pewnego razu nie udało mi się jej złapać i oberwałem w nos i polała się krew – mówi o pierwszym kontakcie z piłką. Miało to nieodwracalnie skutki, bo ta pasja pozostała do dzisiaj. – Pierwsze spotkanie w Bytovii zagrałem, gdy miałem 15 lat w 1950 r. w wygranym towarzyskim spotkaniu z Tuchomiem – opowiada o swoim debiucie. Ma co wspominać, bo zdobył wtedy pierwszą bramkę. Wówczas ojciec był z niego bardzo dumny. W 1951 r. Henryk Kirdzik na stałe zadomowił się w składzie pierwszego zespołu. Wówczas sposób gry był zupełnie odmienny od dzisiejszego. Pan Henryk wyjaśnia: – Od początku grałem w ataku na tzw. prawym łączniku z numerem „8”. Obowiązywał system: bramkarz, obrońcy – prawy i lewy, pomocnicy – prawy, środkowy i lewy, napastnicy – prawoskrzydłowy, prawy łącznik, środkowy, lewy łącznik i lewoskrzydłowy. Trudno było mówić wtedy o taktyce. Zawsze preferowany był atak. Należy zaznaczyć, że nie było wówczas trenera. Trenowaliśmy sami dla zabawy. Ćwiczyliśmy strzały z różnych pozycji. Graliśmy na jedną bramkę. Napastnicy przeciwko obrońcom. Dla mnie to było za mało. Z kilkoma zawodnikami spotykaliśmy się na dodatkowych zajęciach. Najczęściej z Kazimierzem Dankiewiczem i godzinami kopaliśmy piłkę. Podawaliśmy do siebie lub strzelaliśmy na drewnianą tablicę, która była ustawiona na bocznym boisku pod lasem.

Sport był czysto amatorski. Stroje piłkarskie prały mamy piłkarzy. Czasami w przerwie meczu piłkarze dostawali do picia oranżadę. – Pod koniec lat 50. otrzymywaliśmy już posiłki w ramach diety. Kilku z nas miało własne prawdziwe buty piłkarskie. Ja swoje kupiłem przy pomocy moich kuzynów ze Szczecinka grających w Darzborze i Lechii – wspomina.

W 1954 r. Henryk Kirdzik odbył jeden z bardziej pamiętnych meczów. – Graliśmy z Włókniarzem Białogard w Bytowie. Oni walczyli o pierwsze miejsce, a my o utrzymanie się w klasie A. Wygraliśmy 2:1. Strzeliłem drugą bramkę ratując zespół od spadku.

Bramkostrzelny zawodnik zapamiętał także mecz z 1956 r., który rozegrał wczesną wiosną na śniegu w Korzybiu. Strzelił pięć goli, a Jerzy Zaniewski jedną. Wówczas zadebiutował jeden z lepszych piłkarzy naszego klubu Marian Matuszyński. W tym samym roku Pan Henryk po raz pierwszy został królem strzelców. – Od Jerzego Zaniewskiego otrzymałem książkę z dedykacją: „dla króla strzelców Bytovii w roku 1956 r. Henia Kirdzika. Jerzy Zaniewski” – mówi zawodnik z numerem „8”, który rok później ponownie został królem strzelców ligi.

Bytowiak rodem z Oszmiany całą swoją przygodę z piłką łączył z Bytovią. Miał co prawda propozycję gry w Calisii Kalisz, ale było to w najmniej sprzyjającym momencie jego życia. – Nie mogłem przyjąć tej propozycji ponieważ w marcu 1952 r. spotkała mnie wielka tragedia. W nieszczęśliwych okolicznościach zginął mój ojciec, a ja będąc najstarszym z rodzeństwa musiałem się zaopiekować chorą matką i trojgą młodszego rodzeństwa – mówi. Wtedy chłopak stał się już mężczyzną. Ze względu na to, że był jedynym żywicielem rodziny uniknął służby wojskowej, który pierwotnie był już przydzielony do lotnictwa. Brali tam najbardziej wysportowanych. Na szczęście wyjątkowo utalentowany zawodnik nie odszedł od sportu. – Oprócz piłki nożnej uprawiałem wszystkie dyscypliny sportowe jakie można było w ówczesnych warunkach w Bytowie uprawiać. Mój rekord na 100 m na bieżni żużlowej wynosił 11,9 s. W skoku w dal miałem 6,41 m, a w trójskoku 14,9 m. Startowałem w barwach LZS w kadrze woj. koszalińskiego oraz w mistrzostwach Polski LZS w Poznaniu w 1956 r. Zimą grałem w koszykówkę, piłkę siatkową, tenis stołowy i oczywiście narciarstwo na Smolarni, i Rzepnicy, gdzie było kilka pięknych górek. Z kolei na Jeleniu i stawie Mazura przy ul Staszica jeździłem na łyżwach – wspomina bogate życie sportowe.

W pamięci najlepszego piłkarza klubu tamtego okresu utkwił celowo zorganizowany przez władze komunistyczne w niefortunnym terminie turniej piłkarski. – Jeszcze gdy byliśmy gwardyjskim klubem. Kierownikiem był szef Urzędu Bezpieczeństwa. Sekretariat klubu mieścił się właśnie w budynku UB. Dzisiaj w tym miejscu znajduje się internat przy ul. Styp-Rekowskiego. W wielki piątek poproszono wszystkich piłkarzy do urzędu, gdzie szef oznajmił, że musimy jechać w Wielka Sobotę do Koszalina na turniej o Puchar Szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Większość z nas odmówiła udziału. No bo jak to tak, w Wielkanoc? Co nasze mamy powiedzą? Przecież zbliżało się rodzinne święto… Po naszej reakcji szef UB oświadczył, że mamy bardzo dobre warunki i przenocuje nas w budynku UB, a jutro razem pojedziemy do Koszalina. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy się zgodzić. Poszliśmy więc do domów i rano w sobotę się stawiliśmy – rozpoczyna opowieść o turnieju, podczas którego osobiście poznał przyszłą wielką postać polskiego futbolu. – W Koszalinie byliśmy dwa dni. Ostatecznie kierownictwo pozwoliło nam pójść rano w niedzielę do kościoła na godz. 6.00. Jeden mecz w tym turnieju utkwił mi w pamięci. W finale przegraliśmy z Gwardią Wałcz 7:1. Zdobyłem jedynego gola. W Gwardii Wałcz grał Ernest Pohl, który był wcielony do wojska. Wtedy był jeszcze nieznanym piłkarzem. W tym meczu choć grał na środku obrony wbił 6 goli. Później ugoszczono nas w restauracji Fregata. Ernest Pohl zapytał się czy może się przysiąść po czym poczęstował mnie lampką wina mówiąc w charakterystycznej gwarze śląskiej, że podobała mu się moja gra życząc dużo sukcesów. Nikt z nas nie mógł przypuszczać, że będzie słynnym reprezentantem Polski. Później był piłkarzem w wojskowym klubie CWKS Legia Warszawa.

O tym jak bardzo ważnym elementem życia była piłka nożna świadczyło chociażby wydarzenie związane z weselem kolegi z drużyny. – Mietek Helmin miał narzeczoną w Niezabyszewie. W dniu jego ślubu mieliśmy mecz w Miastku. Jechaliśmy na przyczepie, którą ciągnął traktor. Kierował nią znany wtedy kibic Klemens Kwidzyński. Po drodze zabraliśmy ze sobą Mietka, który zostawił nowo poślubioną żonę i weselnych gości. Po meczu dołączyliśmy do wesela. Ech, co to była za zabawa – wspomina nostalgicznie chwile pozytywnego szaleństwa.

Były też mniej radosne chwile. W 1956 r. Sparta-Bytovia grała z LZS Karlino na wyjeździe w ramach rozgrywek Pucharu Polski. – Marian Matuszyński, Jerzy Zaniewski i ja dojechaliśmy na mecz z Mazur, gdzie byliśmy na obozie wędrownym. Jerzy Zaniewski był wówczas nauczycielem w-f w Liceum Pedagogicznym i zorganizował ten obóz dla najlepszych sportowców w Bytowie. Na miejscu okazało się, że w miejscowym LZS-ie zagrał Roman Lentner (Górnik Zabrze) i jego rudy kolega, którego nazwiska już nie pamiętam. We dwójkę załatwili cały mecz. Grali niesamowicie szybko i skutecznie. Przegraliśmy 19:0. 18-letni bramkarz Zdzisław Fiedler był tak poobijany, że długo nie mógł dojść do siebie – mówi o rekordowej porażce naszego zespołu.
Henryk Kirdzik był etatowym wykonawcą jedenastek. Przez dwa sezony egzekwował wszystkie rzuty karne nie pudłując. Było tak aż do pamiętnego meczu z Włókniarzem Złocieniec, który rozegrano po obozie kondycyjnym w Jasieniu w 1956 r. – Graliśmy pierwszy mecz po remoncie boiska. Jeszcze nie posiano trawy. To było właściwie klepisko. Przegraliśmy aż 1:4. Co najgorsze nie strzeliłem karnego. Od tej chwili już nie strzelałem jedenastek. Po mnie dobrze uderzał m.in. Kazimierz Dankiewicz – opowiada przypominając sobie, że w latach 1956 – 1957 prowadził kronikę klubu. Niestety, zniknęła po ekspozycji w MOSiR-ze z okazji 30-lecia Bytovii.

Wszystko co dobre kiedyś się kończy, również wspaniała kariera Henryka Kirdzika. W 1970 r. zawiesił buty na kołku. – Od 1968 r. grałem coraz mniej. Było to związane z moją pracę i sprawami rodzinnymi. Uznałem, że skoro już nie mogę poświecić swojego czasu na treningi chociażby w minimalnym stopniu to powinienem zakończyć czynne uprawianie futbolu – mówi ambitny sportowiec, który wymagał od siebie zawsze więcej niż inni. W tym miejscu przypomniałem sobie wszystkie historie pozostałych wspaniałych piłkarzy naszego klubu, którzy trafili do jedenastki siedemdziesięciolecia. Mają cechę wspólną. Każdy z nich wiedział, że aby osiągnąć w piłce coś więcej, trzeba dać więcej niż tego wymaga trener. Ćwiczyli dodatkowo, grali ponad plan, kopali piłkę od świtu do zachodu. Henryk Kirdzik miał tak 20 lat i to na wysokim poziomie.

Bogdan Adamczyk