Cudowne dziecko bytowskiej piłki – Kazimierz Dankiewicz

Umówiłem się z panem Kaziem Dankiewiczem u niego w domu. Ostatni raz byłem tam ponad 10 lat temu. Wiedziałem, że wyjdę od niego z pełnym notatnikiem opowieści. Przypomniałem sobie jednak, że za każdym razem pan Kaziu opowiadał o kolegach i o klubie. Tym razem chciałem wyciągnąć od niego historię jego życia. Już dzisiaj wiem, że biografia tego wyjątkowego człowieka powinna zająć co najmniej kilkaset stron. Podejmuję się zatem trudnego zadania, streszczenia jego opowieści. To będzie zupełnie inna historia niż się spodziewacie. Przygotujcie się na lekturę, która nie dotyczy tylko piłki nożnej. Uznałem, że tylko w ten nietypowy sposób możemy zrozumieć, poznać i o ile to możliwe nabrać jeszcze większego szacunku do byłego piłkarza i trenera naszego klubu.

WOJENNE DZIECIŃSTWO
Zapewne niewielu pamięta powojenną historię naszego miasta tak jak Kazimierz Dankiewicz. Choć jak wielu, nie urodził się w Bytowie. Na świat przyszedł w 1937 r. Mieszkał w litewskiej miejscowości Uhlany blisko Mołodeczna. Dzisiaj te tereny należą do Białorusi. Do Bytowa wraz z rodzicami przyjechał w 1945 r. – Przesiedlili nas w lipcu przed żniwami. Niektórzy pozostawili swoje zbiory na polach – opowiada pan Kaziu, który mimo tego, że miał wtedy 8 lat posiadał już bagaż wojennych doświadczeń.

– Przeżyliśmy przejście trzech frontów. Najpierw byli Rosjanie napadający na Polskę. Następnie Niemcy i później znowu Rosjanie– mówi uświadamiając, że wojna była pełna zawirowań. – Ojciec był oficerem w żandarmerii konnej. Po napaści Związku Radzieckiego na Polskę zerwał pagony, aby „zdegradować się” do szeregowca, bo już wówczas dochodziły już pogłoski, że oficerów wywożą do Katynia – opowiada. Dzisiaj wiemy, że ta decyzja uchroniła ojca pana Kazia nie tylko od niewoli, ale także od śmierci.

– W czasie wojny nie zawsze wiedzieliśmy z kim mamy do czynienia. Nie było wiadomo czy to byli żołnierze Armii Krajowej, czy partyzantka rosyjska, czy jakieś inne samozwańcze jednostki. Czasami między sobą się zwalczali. Pamiętam, że za każdym razem wraz z nadejściem nocy, rodzice bali się nieproszonych gości żądających żywność – opowiada o codzienności życia wojennego. Nic dziwnego, że mieli obawy, bo możemy się domyślać, że żądania wzmacniano groźbami. Jednak był wyjątek. – Pewnego upalnego dnia, gdy uciekający Niemcy zatrzymali się przy naszych dwóch stawach stanęły dwa wozy bojowe z ok. 15 żołnierzami Wehrmachtu. Zmęczeni rozłożyli się na polanie. Do naszego gospodarstwa podszedł ich dowódca. Mówił po Polsku. Prawdopodobnie pochodził z Kaszub. Grzecznie poprosił o coś do jedzenia. Najlepiej jajka, mleko i chleb. Podał też dwa mundury do naprawy. Babcia wzięła się za szycie, a mama przygotowała głęboki kosz jajek. Sama się bała podejść, bo była młodą kobietą. Zaniosłem im więc samemu. Później spokojnie odeszli. Jednak w niedalekim sąsiedztwie doszło do strzelaniny. Chyba wzięli gospodarzy za partyzantów, bo ukrywali w lesie swoje zwierzęta – opowiada.

Ogromną traumę rodzina przeżywała podczas nalotów. Ukrywali się w ziemiankach oddalonych od domów o kilkaset metrów. – Pamiętam, że pewnego dnia biegliśmy tam ile sił, a ja ściskałem swojego młodszego brata. Czasami przebywaliśmy tam po kilka dni – wspomina ze wzruszeniem.

Pan Kaziu mówił także o epizodzie swojego wujka Edwarda, który był zarządcą w pałacyku Radziwiłów. – Tylko z tego powodu został zesłany na Sybir na trzy lata. Wrócił do swojej rodziny już na Żuławy schorowany, po trzech latach. Często go odwiedzałem i słuchałem jego opowieści – mówi o kolejnym wątku. – W czasie wojny my dzieci nie byliśmy świadomi ówczesnych zagrożeń. Przykładem bezmyślności było rzucanie granatów do stawu w celu ogłuszania ryb – śmieje się z niebezpiecznej zabawy.

NOWE ŻYCIE W BYTOWIE
Niewiele bezpieczniej było tuż po wojnie, gdy rodzina Dankiewiczów zamieszkała w Bytowie. – Do rodzinnego Uhlanu już nigdy nie wróciłem. Była tam za to później moja żona i córka. W Bytowie przyznano nam połowę gospodarstwa. Drugą część przydzielono rodzinie Alberta Ziemackiego, która pochodziła z tej samej miejscowości co my. Dzisiaj w tych okolicach znajduje się firma Wireland. To było piękne gospodarstwo. Znajdowała się tam nawet poniemiecka efektowna kareta. W sumie rodzice otrzymali 13 hektarów. Mieliśmy dwa konie, krowy… – zaczyna nową opowieść swojego życia.

Wojna się skończyła, ale niebezpieczeństwa czyhały na każdym kroku. – W pierwszych dniach pobytu w Bytowie rosyjski żołnierz zatrzymał tatę przy dzisiejszej ul. Kochanowskiego i dokonał przymusowej zamiany. Zabrał rower dając budzik. Tata nie miał wyjścia. Rosjanie jeszcze kilka miesięcy siali postrach w okolicy. Pewnego razu w obawie przed radzieckimi żołnierzami mama schowała w szafie dwie córki niemieckiej rodziny Heringów. Żołnierze odgrażali się, że jeszcze wrócą, ale na szczęście więcej już ich nie zobaczyliśmy – wspomina o chwilach strachu.

Młody Kaziu przypadkowo był świadkiem strasznej sceny. – Wiozłem siano z łąki ze Smolarni i w okolicy dzisiejszego skrzyżowania ulic Nad Borują i Drzymały widziałem jak Gruzin zabił „pepeszą” własnego kolegę! Poszło o dziewczynę. Zapamiętałem charakterystyczną gruzińską czapkę. Chwilę po tym wydarzeniu zniknęli z bytowskich ulic – mówi uświadamiając, że tamte czasy nie były przygodą, a walką o przetrwanie.

– Dużo pracowaliśmy, dlatego mama namówiła tatę, aby skończył z gospodarstwem i znalazł państwową pracę. Zamieszkaliśmy przy ul. Garbarskiej, a później przy ul. Drzymały – mówi o kolejnych zmianach w życiu rodziny. – Ludzie chcieli zapomnieć o ciężkich czasach i zacząć życie od nowa – tłumaczy zapewniając, że wtedy sport był bardzo ważną częścią życia pomagającą w odreagowaniu po tym co wcześniej przeżyli.

UWIELBIAŁ SPORT, ALE PIŁKĘ POKOCHAŁ NAJBARDZIEJ
Młodzi bytowiacy grali w piłkę między ruinami powoli wracającego do życia miasta. – Pamiętam powojenne gruzy na rynku, potężną fontannę przed kościołem. Wiele budynków mogło stać do dzisiaj, jednak niektóre z nich niepotrzebnie rozebrano. Np. w okolicy dzisiejszej Kaszubianki stał piękny dom – przedstawia obraz miasta z końca lat czterdziestych ubiegłego wieku. – Mieliśmy drużyny podwórkowe. Rywalizowaliśmy ze sobą na stadionie, gdy stały tam jeszcze przedwojenne bramki z metalowymi siatkami. Ówczesny obiekt nie przypominał obecnego. W miejscu, gdzie jest sztuczna murawa, wtedy znajdowały się transzeje i okopy ćwiczebne, a w miejscu spalonej niedawno restauracji stała piękna strzelnica z ruchomymi celami – opisuje obrazowo bytowski stadion.

– W piłkę graliśmy w wielu miejscach. Przy obecnym Gimnazjum nr 1 między gruzami, a zimą włamywaliśmy się do zniszczonej sali gimnastycznej. Chodziliśmy też na zamek, który był niedostępny. Dostawaliśmy się tam dolnymi oknami. Pewnego razu zdziwiliśmy się, gdy na dziedzińcu zobaczyliśmy kilkadziesiąt fortepianów i meble. Te rzeczy pochodziły z opuszczonych poniemieckich mieszkań. Często grałem z bratem Czesławem. Kopaliśmy piłki różnych rozmiarów, takie jakie udało się zdobyć. Wtedy w Bytowie tylko pięć osób posiadało prawdziwe futbolowe piłki – mówi. Kazimierz Dankiewicz, który na początku chciał zostać bramkarzem, jak wielu kolegów uprawiał wiele dyscyplin sportu. – Graliśmy w palanta i siatkówkę. Bardzo popularną grą były też dwa ognie. W drużynie przeciwnej „matką” zawsze był Zdzisiu Fiedler [bramkarz Bytovii – przyp. red.], a ja byłem „matką” w mojej szkole. Niemal co tydzień ze sobą rywalizowaliśmy. Uprawialiśmy też szczypiorniaka. Była to forma piłki ręcznej na dużym boisku. Grało się po jedenastu zawodników. Co trzy kroki trzeba było skozłować piłkę, albo odbijać ją w powietrzu. W tych rozgrywkach najczęściej grały szkoły średnie, ogólniak, liceum pedagogiczne i szkoła zawodowa, która mieściła się wtedy przy ul. Drzymały. Pamiętam, że kończyli ją m.in. znany sędzia i działacz piłkarski Jan Woronkowicz i piłkarz Bytovii Tadek Kraska– opowiada człowiek, który mając kilkanaście lat zachłysnął się sportem. Właściwie ma tak do dzisiaj. Oczywiście najważniejszy dla niego zawsze był futbol. – To prawda, niemal wszystko podporządkowałem pod piłkę nożną – zapewnia pan Kaziu.

– Chodziłem na stadion podpatrywać starszych zawodników. Później na podwórku starałem się ich naśladować. Wyciągałem to co najlepsze. Uczyłem się m.in. od Bolka Hadlera i Stanisława Jelonka – mówi. Gdy zaczął grać w trampkarzach Bytovii, posłuchał rady ojca, aby patrzeć, słuchać i nie wdawać się w żadne komentarze. Dlatego zawsze obserwował zachowania boiskowe kolegów z drużyny. Niektórzy z nich mieli nawet po 15 lat więcej. – Dla mnie to byli panowie godni naśladowania. Miałem do nich ogromny szacunek. W zamian otrzymywałem to samo – mówi.

Po meczu trampkarzy z Pogonią Połczyn Zdrój w 1952 r. Kazimierz Dankiewicz rozpoczął grę w seniorach. Był najmłodszy w drużynie. – Czasami pokonywaliśmy dwustukilometrowe trasy w prymitywnych warunkach. Wtedy samochody jeździły po 40 km/h. Nieraz spędzaliśmy po 6 godzin w jedną stronę. Wracając bez względu na wynik, zatrzymywaliśmy się na piknik. Starsi koledzy w brązowych walizeczkach mieli jedzenie i picie. Mówili do mnie: „Kaziu, ty się jeszcze w życiu zdążysz napić. My mamy coś mocniejszego, a ty masz cośsłodkiego”, w ten sposób wracałem z plikiem czekolad – wspomina ze śmiechem.

PODGLĄDAŁ ROMANA KORYNTA I ŚPIEWAŁ PO KASZUBSKU
Po skończeniu podstawówki dał się namówić na przeprowadzkę do Gdańska, gdzie rozpoczął naukę w Szkole Budowy Okrętów. Tam grał jedynie w międzyszkolnych rozgrywkach. Nie chciał iść do juniorskiego zespołu Stoczniowca Gdańsk. – Za to jako uczeń szkoły stoczniowej grałem na stadionie gdańskiej Lechii. To było pierwsze moje doświadczenie na takim stadionie – mówi. W wolnych chwilach przychodził na treningi Lechii Gdańsk. A że był dobrym obserwatorem i pilnym uczniem, należy domniemać, że wiele z tego później wykorzystał. – Podpatrywałem też indywidualne treningi słynnego Romana Korynta – mówi o cennych obserwacjach reprezentanta Polski.

Bytowiak nie zaaklimatyzował się w Gdańsku. Nie podobały mu się warunki w bursie, gdzie mieszkał. – To nie było dla mnie. Opowiedziałem rodzicom jak jest i zgodzili się, abym przerwał naukę – mówi o zakończeniu krótkiego epizodu w szkole stoczniowej.

Młody człowiek podjął się więc fizycznej pracy w fabryce wyrobów drzewnych w Bytowie. – Nauczyłem się pracy w drewnie, np. budując ule dla pszczół – wspomina piłkarz klubu widniejącego wówczas pod nazwą Budowlani Bytów. Długo nie pracował fizycznie, bo w 1955 r. poszedł na roczny Uniwersytet Ludowy w Jasieniu. – Przygotowywali mnie na pracownika kulturalno-oświatowego. Uczyli nas nawet historii, a także tańca i śpiewu. Tę szkołę kończyli również inni znani urzędnicy m.in. Michał Majkowicz i Jerzy Baczewski. W ten sposób przygotowywano nowe kadry dla urzędów – wyjaśnia.

Przy okazji trafił do… Kaszubskiego Zespołu Pieśni i Tańca Bytów. – Byliśmy nawet na Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie. To było ciekawe doświadczenie. Mieliśmy stroje regionalne. Artyści z innych państw słysząc język kaszubski myśleli, że jesteśmy Czechami. Ja co prawda nie potrafiłem mówić po kaszubsku ale w chórze śpiewałem – mówi ówczesny świeży pracownik administracji bytowskiego ratusza.

GRUDZIĄDZ – GOLENIÓW – ŚWIDWIN – POZNAŃ
Piłka nożna nadal była najważniejsza. Kazimierz Dankiewicz nazywany był cudownym dzieckiem bytowskiej piłki. Nie opuszczał treningów i grał w każdym meczu. Było tak do dwudziestego roku życia. Otrzymał powołanie do wojska. Poszedł do Podoficerskiej Szkoły w Grudziądzu. – Namawiali mnie tam do gry w Olimpii. Ale szkoła była bardzo ciężka. Miałem być elektromonterem przy obsłudze lotnictwa. Uczyłem się obsługi agregatu spalinowo-elektrycznego. Miałem półroczną przerwę od gry. Nie pomagały nawet próby Kazimierza Marciniaka przy załatwianiu przepustki. Nie było zgody – wyjaśnia powody rozbratu od piłki.

Do grania wrócił, gdy trafił do Samodzielnej Kompanii Obsługi Lotnictwa w Goleniowie. Drugą część służby odbył w Świdwinie. – Grałem w klubach wojskowych w trzecioligowej Inie Goleniów oraz w Skrzydlatych i Granicie Świdwin. Reprezentowałem także jednostkę w lidze siatkówki – wymienia.

Po dwóch latach służby ojczyźnie, poszedł do szkoły strażackiej w Poznaniu. Tam po siedmiu miesiącach zdobył nowy zawód. – Zostałem zawodowym strażakiem – mówi.

NOWE WYZWANIA ZAWODOWE
Jego praca polegała na prowadzeniu akcji zapobiegawczych. Kontrolował wszystkie zakłady pracy. – Komendant pytał się mnie, dlaczego niechętnie karałem kontrolowane firmy, odpowiadałem, że jak mnie pan zwolni, to wtedy nikt by mnie nie przyjął do pracy – śmieje się Pan Kaziu. – 10 lat byłem zawodowym strażakiem. Wtedy nasza siedziba mieściła się przy ul. Zielonej. Tam gdzie później znajdowała się redakcja Kuriera. Jednak dawniej była tylko mniejsza część budynku, ta z wieżą. Później dobudowaliśmy skrzydło na biura. Prowadziłem też szkolenia dla OSP – mówi były strażak, który w wojewódzkich zawodach zdobył złoty medal w biegu na 400 m i srebrny w skoku w dal oraz był mistrzem w… jeździe szybkiej na lodzie. – Chciałem później iść do szkoły oficerskiej. Złożyłem nawet papiery, lecz zrezygnowałem bo otrzymałem propozycję pracy na korzystnych warunkach w ceramice budowlanej. Dyrektorem był były piłkarz, z którym grałem na początku mojej kariery Józef Szwiec. Bardzo mi pomagał. Nigdy nie miałem problemów ze zwalnianiem się na piłkarskie zajęcia. Pewnego razu mój szef zapytał się, o której mamy trening. Odpowiedziałem, że o godz. 17.00, a wtedy była godz. 13.00. Dodał więc, co ja tam jeszcze robię. Kazał „zmykać”– opowiada o dobrych czasach dla przedsiębiorstwa. Wówczas pod bytowską ceramikę podlegały cegielnie z siedmiu powiatów. – Nasz zakład wśród firm tego typu zajmował piąte miejsce w kraju – przypomina z dumą Kazimierz Dankiewicz. Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Wraz z likwidacją powiatów zamknięto zakład. Na szczęście Pan Kaziu nie miał problemów ze znalezieniem nowego pracodawcy, bo inny były piłkarz, Henryk Orlewski zatrudnił go w bytowskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolnego.

– Miałem szczęście do przyjaciół z boiska. Zawsze mogłem na nich liczyć. Jak widać nawet w chwili, gdy potrzebowałem pracy. Utrzymywaliśmy kontakty towarzyskie, ale nieraz musiałem odmawiać spotkań. Koledzy zapraszali niby na kawę, a później okazało się, że na lampkę wina. Akurat tego unikałem. Nawet podczas swoich uroczystości odmawiałem, bo miałem w głowie najbliższy mecz – zapewnia.

Jednak nie myślcie, że pan Kaziu był abstynentem. Po prostu nigdy nie lubił zbyt mocnych trunków w nadmiarze. Dowodem na to, że i dzisiaj zdarzają się drobne alkoholowe degustacje jest owocowa nalewka, którą smakowaliśmy podczas naszej rozmowy. W „poluzowanej” już dyskusji przerwaliśmy chronologiczne opowiadanie. Wtedy też dowiedziałem się, że swoją żonę poznał podczas pierwszomajowego święta. – To raczej ona mnie poznała. Zaczepiała mnie i tak to się zaczęło – śmieje się pan Kaziu, który wziął ślub gdy miał 25 lat. Przypomnijmy, że wtedy był strażakiem i nosił stopień ogniomistrza.

CZŁOWIEK, KTÓRY CZUJE SIĘ SPEŁNIONY
Choć dalszą opowieść, w której bardziej skupimy się na piłce nożnej i pracy trenerskiej będziemy kontynuować przy okazji kolejnego spotkania, to już teraz pan Kazimierz podsumowuje swój dorobek słowami: – mam satysfakcję i czuję się spełniony. Moje życie miało być związane z ruchem i jest takie nadal.

– Oczywiście bywały trudne okresy w klubie. Czasami nawet piłek nie mieliśmy, a co dopiero mówić o urządzeniach pomocniczych. Ćwiczenia wykonywaliśmy za pomocą drabinek, w lesie, między drzewami, skakaliśmy przez opony. Nawet nie mieliśmy nic do picia. Stroje sportowe dla całego zespołu prałem w domu. Żona nieraz krzywiła się na widok brudnej wanny. Przygotowywałem napoje. Nawet kosiłem boisko. A gdy był śnieg to oznaczałem linie sadzą. A do tego, my wszyscy przecież jeszcze pracowaliśmy. Ale to wszystko nie stało na przeszkodzie abyśmy byli dobrze wyszkoleni technicznie. Radziliśmy sobie – podsumowuje dodając jeszcze: – Cieszę się, że dzisiaj piłkarze nie mają takich problemów. Mają bajkowe warunki, na które zasługują. Bardzo gorąco wspieram obecną Drutex-Bytovię. Życzę sukcesów władzom klubu, zawodnikom, trenerom. Chciałbym jeszcze pozdrowić wszystkich swoich byłych kolegów z boiska. Mamy naprawdę piękne wspomnienia. Kibicom życzę wielu sportowych emocji i kulturalnego kibicowania.

APEL PANA KAZIA
Podczas każdego spotkania z panem Kaziem można się czegoś nauczyć. Nie inaczej było i tym razem. Nasza rozmowa przeskoczyła do czasów współczesnych. 79-letni mężczyzna podczas swojego życia nabrał wrażliwości i razi go „luźne” zachowanie niektórych kibiców. – Chyba nie każdy, który przychodzi na stadion rozumie czym jest piłka nożna. Piłkę się uderza, głową i nogami. Nie chodzi o zwykłe kopanie – w ten nietypowy sposób pan Kaziu wprowadza do meritum tematu dodając: – Niewielu zdaje sobie sprawę że piłka nożna jest trudną dyscypliną sportu. Futbol wymaga szczególnego przygotowania. Skoczność, wytrzymałość, siła, szybkość i sprawność muszą współgrać z czynnikami zewnętrznymi niezależnymi od nas. Przecież ręką jest trudno rzucić lub złapać piłkę, a co dopiero nogą. I to różnie podaną, w locie lub po ziemi. Przyjęcie piłki i oddanie strzału jest sztuką. Ponadto gra się na boisku, a nie na stole. Futbol podobnie jak każdy sport zaczyna się od głowy. Tam jest całe centrum, w świadomości. Trzeba też otworzyć umysł, aby przyjmować wszystko co mówi trener. Nie każdy z kibiców to rozumie i zbyt łatwo krytykuje. Dlatego ja nieraz nie mogę znieść brzydkich słów ludzi w kierunku innych. Jakim prawem obraża się i wyzywa zawodnika czy trenera!? Ja tego nie pojmuję. Piłkarz to jest normalny człowiek, a nie komputer. Gra się też na bazie zmęczenia. W miarę upływu czasu ono potęguje. Stąd łatwo o niepowodzenia. Czasami kibicom brakuje zrozumienia i empatii, a szkoda, bo piłka nożna jest piękną dyscypliną i przypominam, że jedną z trudniejszych.

Bogdan Adamczyk