Nigdy nie stracił instynktu strzeleckiego – Lech Martusewicz
Z okazji okrągłego jubileuszu naszego klubu podjąłem się trudnego zadania wyboru jedenastki siedemdziesięciolecia. Misja nie była łatwa, bo porównywane czasy i poziomy rozgrywkowe były różne. Kluczem była selekcja piłkarzy z różnych epok. Wyboru tych starszych dokonałem po wielu rozmowach z byłymi zawodnikami, a tych nieco młodszych na bazie własnych obserwacji. Podróż w głąb historii zacznijmy od prezentacji najskuteczniejszego piłkarza naszego klubu, od człowieka, którego nazwisko przy okazji umieszczania wszelkich statystyk wspominaliśmy, ale dotąd nie mieliśmy okazji go cytować.
Grał w najlepszych dla polskiego futbolu czasach. Zdobywał po kilka bramek w meczu. Wzorem dla niego był Kazimierz Deyna. Porównywano go do niego nie tylko za styl gry, ale również przez wygląd. Lech Martusewicz, najlepszy strzelec w historii Bytovii Bytów (wcześniej Start-Bytovii, Bytovii i Baszty).
Z PODWÓRKA NA STADION
Urodzony w 1951 r. w Słupsku, dzieciństwo spędził w Złotowie. – Do Bytowa przeprowadziliśmy się, gdy miałem 12 lat. Zamieszkaliśmy w bloku przy ul. Dworcowej. Na podwórku mieliśmy małe boisko z bramkami, gdzie graliśmy od rana do wieczora – zaczyna opowieść Lech Martusewicz i dodaje z uśmiechem: – Były nawet siatki ukradzione z pobliskiego gospodarstwa rybackiego.
W 1964 r. trafił do drużyny trampkarzy Start-Bytovii Bytów. Pierwszych piłkarskich szlifów nabierał pod okiem trenera Jerzego Zaniewskiego. – Pamiętam swój juniorski debiut z Korabem w Ustce. Strzeliłem wtedy bramkę. Graliśmy sześciu na sześciu na boisku o wymiarach przypominających dzisiejsze Orliki z małymi bramkami – mówi L. Martusewicz. Warunki do rozwoju swojego talentu miał trudne. Gdy remontowano boisko przy ul. Mickiewicza w Bytowie, seniorzy mecze rozgrywali w Kościerzynie, a juniorzy trenowali i grali w Udorpiu. – Zakładaliśmy korki do gry na plecy i szliśmy pieszo do Udorpia. Samo boisko nie należało do najlepszych. Na szczęście nie trwało to długo, bo w wieku 16 lat zacząłem grać w seniorach – opowiada o szybkim starcie w dorosłą piłkę. Pierwszy oficjalny mecz w seniorach zagrał jesienią sezonu 1967/68 na słupskim stadionie 650-lecia. Bytowiacy bronili się przed spadkiem, a Czarni Słupsk walczyli o awans do III ligi. – Jechaliśmy jak na stracenie. Grałem w pożyczonych korkach. Na szczęście się nie przestraszyliśmy i skończyło się remisem 1:1. Na mecze jeździliśmy ściśnięci w Żuku blaszaku, nawet do oddalonego o 200 km Wałcza – opowiada.
W tym czasie L. Martusewicz uczył się w technikum ekonomicznym. – W tych szkołach obowiązywał ogólnopolski zakaz grania w klubach. Utrzymywałem to przez jakiś czas w tajemnicy. Jednak, gdy zaliczyłem nieobecność, wezwany do szkoły ojciec niechcący się wygadał, że byłem w Kościerzynie na meczu. Dyrektor Zbigniew Kurz zawiesił mnie na tydzień w prawach ucznia. Mimo to wysłał mnie na wojewódzki konkurs filatelistyczny, bo wiedział, że zbieram znaczki pocztowe. Zająłem trzecie miejsce, a że dyrektor sam miał bzika na punkcie znaczków, to zmiękł i pozwolił mi grać w Bytovii – śmieje się L. Martusewicz.
OFERTA Z CZARNEJ WOŁGI
– Gdy do Bytowa na obóz szkoleniowy przyjechała kadra woj. koszalińskiego, zagrałem w sparingu strzelając aż 5 bramek! – wspomina z pozoru mało znaczący mecz, który miał zmienić jego życie na kilka lat. Szukający dobrego młodzieżowca działacze Gwardii Koszalin zainteresowali się bytowskim napastnikiem. – Na podwórko przed domem zajechała czarna Wołga. Wyszli z niej milicjanci, byli związani z koszalińskim zespołem. Zaczęli rozmawiać z moimi rodzicami. Podpułkownik najpierw przekonał moich rodziców, a później mnie. W ten sposób trafiłem na dwa lata do Gwardii – opowiada o kulisach transferu do trzecioligowego milicyjnego klubu. Poznał tam nieznany wcześniej świat. Gwardia grała w jednej z czterech grup III ligi. Wtedy I liga liczyła 14 drużyn, II liga 16. Można więc w uproszczeniu ówczesną III ligę porównać do dzisiejszej drugiej. W sezonie 1970/71 koszaliński zespół uplasował się na wysokim 4 miejscu. – Najbardziej pamiętny mecz zaliczyłem w Poznaniu na stadionie Warty, gdzie podejmował nas Lech Poznań. Pierwszy raz grałem przy dwudziestotysięcznej widowni. Kibice głośno skandowali: ko-le-jorz, ko-le-jorz! Po tym meczu miałem nawet propozycję przejścia do Lecha, który awansował do II ligi, zostałem jednak w Koszalinie – mówi wychowanek Bytovii, który swoje umiejętności podnosił na trzecioligowych boiskach, m.in. w Szczecinie, Gdyni, Bydgoszczy, Elblągu, Kaliszu i Gdańsku. – Stadiony były wypełnione po brzegi. Przychodziły całe rodziny. Rzadko dochodziło do awantur. Raz tylko widziałem ekscesy kibiców Lechii Gdańsk w Koszalinie. Oberwało się nawet wysoko postawionym milicjantom, ale to był wyjątek – przypomina sobie.
Do kolejnej zmiany w jego karierze doszło w 1972 r., ale miejscem zakwaterowania pozostał Koszalin. – Dostałem powołanie do służby wojskowej. Początkowo Gwardia nie chciała mnie puścić do innego klubu, jednak po ciężkich bojach zgodziła się i trafiłem do Bałtyku Koszalin. W rozliczeniu Gwardia otrzymała kosiarkę do trawy – wspomina L. Martusewicz. W Bałtyku spędził dwa sezony: w III lidze, a potem po spadku w klasie okręgowej. Szybko zyskał szacunek i zaufanie, czego dowodem był fakt, że został kapitanem koszalińskiej drużyny. – Dziwiłem się, że wybrano mnie, byłem przecież młody i nowy w drużynie – mówi skromnie. – Z pobytu w Bałtyku miło wspominam trzytygodniowy obóz sportowy w Pasewalku [miasto w ówczesnej NRD – przyp. red.]. Pamiętam też jak musiałem kombinować, aby pojawiać się na wszystkich treningach. Bywało, że nie miałem przepustki i musiałem iść „na lewo”. Czasami mnie złapali…
MIESZKANIE ZA PIĘĆ GOLI
W 1974 r. L. Martusewicz zakończył służbę wojskową. Po 4 latach już nie widział w Koszalinie perspektyw dla siebie i wrócił do Bytowa. Nie żałował tej decyzji, bo w tym czasie Bytovią opiekował się PGR, który – jak na tamte lata – był hojnym sponsorem. Wpływy z biletów dzielono między piłkarzy. Za zwycięstwo całość utargu, a za remis połowę. – Byliśmy nawet dwukrotnie na obozach sportowych. W Dźwirzynie koło Kołobrzegu i w pałacu w Jasieniu – mówi niekwestionowany lider ówczesnego zespołu. Zdobywał bramki z niespotykaną dzisiaj regularnością. Tylko w pierwszym sezonie po powrocie do Bytowa zdobył 38 goli! W rundzie jesiennej 1974/75 w 10 meczach strzelił 19 bramek, a wiosną w serii 8 spotkań zanotował ich 16. Nierzadko zaliczał hat-tricki, a nawet po 4 i więcej goli w meczu. W późniejszych sezonach było podobnie! – Strzelałem gole, bo świetnie się rozumiałem na boisku z Wojtkiem Chojnackim. Wykładał mi piłkę, a ja tylko dokładałem nogę – wyjaśnia L. Martusewicz i dodaje: – Choć byłem szybki, dużo nie biegałem. Nie byłem taki głupi, aby bezsensownie się ruszać. W tamtych czasach wystarczyło, aby napastnik sprintem przebiegł 20-30 m. Wiedziałem, kiedy mogłem odpoczywać, czasami niektórzy żartowali: „Lechu, wyciągnij ręce z kieszeni” (śmiech). Kiedyś futbol był inny, nie taki totalny jak teraz. Każdy miał swoją stałą pozycję. Moją rolą było strzelanie goli, więc to robiłem. Potrafiłem mocno uderzyć zarówno z lewej, jak i prawej nogi.
Zdobywanie goli opłaciło się, szczególnie w meczu… z Błękitnymi Motarzyno w sezonie 1977/78. – Strzeliłem wtedy 5 goli. Na drugi dzień szukał mnie kierownik drużyny Kaziu Marciniak. Znalazł mnie w mieszalni w Przyborzycach, gdzie pracowałem. Wołał: „Lechu! Lechu! Masz szybko zgłosić się do biura!” Okazało się, że od dyrektora PGR-u Jana Przewłockiego dostałem klucz do mieszkania na Pochyłej. Cieszyłem się, bo wcześniej starałem się bez skutku – mówi wychowanek bytowskiego klubu.
Niezliczone bramki dla bytowskiego klubu były przeróżnej urody. L. Martusewicz strzelał z każdej pozycji, dosłownie z każdej. – Kiedyś tuż po stracie bramki wznawialiśmy grę na środku boiska, skąd oddałem zaskakujący strzał, a piłka, ku zaskoczeniu wszystkich, znalazła się w bramce rywala – opowiada.
NIE CHCIAŁ GRAĆ ZA MIEDZĄ
W pamięci pana Lecha pozostał także mecz, w którym nie padła żadna bramka. – Walczyliśmy z Kotwicą Kołobrzeg o awans. Kupiliśmy nawet szampany. Wystarczyło wygrać. Niestety, skończyło się bezbramkowym remisem. Wtedy rzadko zdarzało się, że u siebie nie wygrywaliśmy. Na początku meczu na nierównym boisku pękła mi torebka stawowa, a ja, nieświadomy urazu, grałem aż do końca pierwszej połowy. Dwa tygodnie chodziłem z nogą w gipsie. Gdy wróciłem do gry, w Wyczechach pękła mi kość śródstopia. Po miesiącu byłem już sprawny – mówi o swoich trudnych chwilach w karierze. Jednak to nie był ten najgorszy moment w jego piłkarskim życiu. W sezonie 1981/82 ówczesna Baszta Bytów po trzech meczach wycofała drużynę z rozgrywek. Większość piłkarzy wraz z trenerem Czesławem Karnickim przeszła do sąsiedniego Orkana Gostkowo, jednak wśród nich nie było supersnajpera z Bytowa. Choć tęsknił za graniem, nie dał się namówić. – Nie chciałem tam grać – ucina krótko.
Baszta wróciła do gry w sezonie 1983/84, a wraz z nią L. Martusewicz. Nawet po trzydziestce zdobywał ponad 20 goli w sezonie. Skuteczność była wizytówką bytowskiego napastnika, aż do zawieszenia przez niego butów na kołku w 1986 r. – Zakończyłem karierę razem z Wojtkiem Chojnackim. Zastanawiałem się, czy trenować następców. Jednak żona mi mówiła, że wiele lat byłem jedynie gościem w domu… Przyszedł więc czas dla rodziny. Miała rację, bo jedyne mecze, jakie opuściłem, to ten w dniu mojego ślubu i kilka z powodu kontuzji. Na szczęście miałem ich niewiele. Dzisiaj zdrowie trochę szwankuje, lubię więc spędzać czas przy znaczkach pocztowych i na działce – kończy swoją piłkarską opowieść L. Martusewicz.
W sumie w jego dorobku jako piłkarza bytowskiego klubu udokumentowano 132 gole. – To nie jest nawet połowa tego, co zdobyłem – zapewnia L. Martusewicz. Dziś, po latach, nie wiemy ile ich faktycznie było. Niestety, kiedyś nie prowadzono szczegółowej statystyki. Tylko dzięki trenerskim dziennikom Czesława Karnickiego i Kazimierza Dankiewicza posiadamy wiedzę, która daje piłkarski obraz minionych lat.
Bogdan Adamczyk
Foto: Zdjęcie wykonano podczas zimowego obozu Bytovii w pałacu w Jasieniu w 1975 r. Stoją od lewej: Eugeniusz Dalecki, Jan Świstak, Jan Karnicki, Jerzy Daszkiewicz, Ignacy Gostkowski, Lech Martusewicz, Czesław Karnicki. W środkowym rzędzie od lewej: ??, Zdzisław Gliczkowski, Jerzy Bieńkowski, Kazimierz Dankiewicz. W dolnym rzędzie od lewej: Roman Mydyn, Henryk Hinc.