Znani Niezapomniani: Ryszard Mądzelewski
“Madziara” podchodzi do piłki, obraca ją kilka razy. Ma uderzać rzut wolny. Z trybun słychać okrzyk: “Wentyla szuka!”. W końcu ustawia odpowiednio futbolówkę. Bierze rozbieg. Uderza i nie pozostawia bramkarzowi najmniejszych szans. Zdobywa gola. Jednego ze stu, które trafił w barwach Bytovii.
Jest początek stycznia 2019 roku. Przychodzimy na umówiony już dużo wcześniej wywiad z Ryszardem Mądzelewskim. Jednym z najbardziej cenionych i utytułowanych zawodników w historii Bytovii. Już po kilku słowach przywitania Rysiu proponuje, aby najpierw porozmawiać z jego żoną Dorotą. Mówi, że warto byłoby ją docenić za te wszystkie lata spędzone u jego boku. Przecież nie zawsze było kolorowo, a pani Dorota nadal trwa przy mężu. Już prawie 30 lat. Przystajemy na jego propozycję i zaczynamy rozmowę.
Redakcja: Mąż był chyba często poza domem?
Dorota Mądzelewska: Bardzo często. Więcej go nie było niż był. Piłka nożna to największa miłość mojego męża. Zawsze mówiłam, że na pierwszym miejscu jest piłka, potem długo, długo nic, wtedy ja i dzieci. Niestety często bywał poza domem. Nie zawsze byłam z tego zadowolona. Nie będę ukrywała, bo większość obowiązków spadała po prostu na mnie.
Jak Pani sobie z tym radziła?
Jakoś musiałam (śmiech). Nie było innego wyjścia, trzeba było normalnie żyć. Były dzieci, ja pracowałem, więc trzeba było sobie radzić. Jeżeli szłam do pracy, a męża nie było, to czasami pomagali moi rodzice. Jak były jakieś ferie czy coś, to dzieci wyjeżdżały do rodziny męża. Pomagaliśmy sobie w ten sposób, bo inaczej nie dałoby rady.
Pani podziela pasję męża do piłki?
Troszeczkę z musu podzielam. Na początku chodziłam na mecze częściej. Nawet z córkami chodziłyśmy na treningi. Później gdy córki były już starsze, to przestałam chodzić, bo zawsze denerwowało mnie zachowanie niektórych kibiców. Jak było okej, mecze do przodu, to fajnie. Kibice klaskali i wołali, a jak coś było nie tak, to i wulgaryzmy się zdarzały. Nie chciałam, żeby córki tego słuchały i to mnie zrażało.
Tyle lat minęło, a dalej jest podobnie.
No nie zmieniło się to. Jak jest dobrze, to nosimy na rękach, a jak jest troszeczkę gorzej, to się wyzywa od różnych. Jak się ma dzieci, to sport powinien zachęcać całe rodziny, żeby chodziły i kibicowały. Jak się słyszy tylko wulgaryzmy i gdzieś dochodzi do tego jeszcze alkohol, to jednak mnie to zrażało. Żeby dzieci chodziły na mecze i słyszały, jak ktoś mówi, że ich ojciec jest taki czy owaki. Nie tylko ojciec, bo wtedy grali również męża koledzy, którzy też przez nasz dom się przewijali i nasze córki od małego uczestniczyły w życiu sportowym. Zawsze śmialiśmy się, że one miały wielu wujków piłkarzy, bo przychodzili do nas porozmawiać i na obiady. Zawsze w domu było pełno zawodników, więc one też rosły w tym środowisku.
Później dzieci chodziły na meczy czy nie?
Córki chodziły, nawet jeździły na wyjazdy. Zwłaszcza młodsza Marcela jeździła z mężem na mecze wyjazdowe.
Ryszard Mądzelewski: Świętej pamięci dziadek Marciniak, gdy miałem treningi tutaj na stadionie, to opiekował się nimi. Z jedną za rękę, a z drugą w wózku. Do Pogoni Lębork jak jeździłem, to Arek Główczewski robił za opiekuna. Fajne czasy. Bardziej mogłem skoncentrować się na treningu.
Dostrzega Pani jakieś pozytywy w tym co robi mąż?
Ma wielu fajnych kolegów. Trzeba przyznać, że zawiązało się dzięki piłce dużo wieloletnich przyjaźni, bo w różnych klubach mąż grał. To jest coś na pewno fajnego, że się to nie urywa w momencie, gdy przechodził do innego klubu, tylko że te przyjaźnie trwały i trwają do dnia dzisiejszego. Koledzy odwiedzają nas, mąż jest z nimi w kontakcie telefonicznym. Spotykają się co jakiś czas, więc to jest na pewno pozytywne, bo czasami jest tak, że odejdzie się z klubu i te wszystkie przyjaźnie zanikają. Już się nie znamy, nie spotykamy, a tutaj jest inaczej. Fajne jest również to, że jest rozpoznawalny. To też jest miłe, bo nieraz się zdarzało, że mnie kibice zaczepiali. Nawet nie wiedziałam kim oni są. Szłam z pracy, czy po zakupy, a jakiś kibic mnie zaczepiał i pytał: “Jak tam mecz? Do przodu? Jak mąż?”. To też było sympatyczne. Nie miałam negatywnych odczuć i spotkań, żeby ktoś powiedziałby mi: “Twój mąż jest taki czy owaki”. Raczej to było sympatyczne. Chociaż nieraz też się denerwowałam, bo jak z mężem rzadko, bo rzadko, ale szliśmy razem do miasta, to co chwilę było: “Cześć Madziara”. On musiał pogadać z tym, z tamtym, a ja nerwowo potupywałam nogami, bo trzeba było zrobić zakupy, czy po prostu chciałam załatwić z nim jakąś sprawę. Co chwilę ktoś tam podchodził, machał czy kiwał i ja się denerwowałam (śmiech). Wolałam iść sama do miasta, bo po prostu tak się nie da (śmiech). Szybciej można było wtedy coś załatwić.
Mąż ma wręcz status legendy Bytovii.
Trzeba przyznać, że jednak wiele lat dla niej poświęcił. Od najmłodszych lat grał w Bytovii i to jest jego całe życie. Musiałam się z tym pogodzić. Jakoś to zaakceptowałam. Trochę potu zostawił na tym bytowskim boisku i nie tylko. Jednak to właśnie w Bytovii spędził najwięcej czasu. Chociaż trochę innych klubów było po drodze.
A jak się poznaliście? Na stadionie?
Zdecydowanie nie. Gdzieś indziej się poznaliśmy. Zawsze jednak mąż był postrzegany przez pryzmat piłki, bo zawsze były mecze, treningi w gronie kolegów piłkarzy, to zawsze było jego życie. Zawsze byłam nieco z tyłu, trochę z boku (śmiech).
Wychowanie córek było trudne, gdy mąż był często poza domem?
Podobnie jak wszędzie. W innych domach mężowie też często pracują w delegacji, przez co nie zawsze uczestniczą w wychowaniu swoich dzieci. Jestem z tradycyjnego domu, gdzie ojciec pracował, a mama zajmowała się wychowaniem dzieci. Ja natomiast dzieliłam pracę zawodową z wychowaniem córek. Nie zawsze było to łatwe. Miałam jednak pomoc. Nie mogę więc powiedzieć, że w jakichś podbramkowych sytuacjach nikt mi tego wsparcia nie udzielił, bo zawsze mogłam znaleźć wsparcie u swoich rodziców. Jak trzeba było, to podrzucaliśmy na wakacje dzieci do sióstr męża. Trzeba było ten dom trzymać i zazwyczaj robią to kobiety, więc one to trzymają w swoich rękach.
A co pani powie o charakterze męża?
Jest na pewno bardzo koleżeński i pomocny. Może nie zawsze w domu mi pomagał, bo często go nie było. Jeśli chodzi jednak o kolegów z drużynę czy rodzinę, to jest bardzo życzliwy i nie odmówi pomocy.
Od kiedy mieszkacie w Bytowie?
Ja od urodzenia. W tym roku będziemy mieli już 29 rocznicę ślubu. Także trochę czasu jesteśmy już razem. I przez te lata cały czas jesteśmy związani w Bytowem.
A trzymacie gdzieś pamiątki? Bo zapewne jest ich bardzo dużo.
Część była pochowana w szafkach. Puchary męża stoją w sypialni. Ostatnio mieliśmy remont i pomyślimy co dalej. Może uda się dla nich znaleźć fajne miejsce.
Miło chyba czasem powspominać?
Jak spoglądam czasami na te pamiątki, to myślę, że ten czas, przez który nie było męża z nami, to jednak jakieś efekty przyniósł. Nie zmarnował go, bo gdyby nie było tych medali, pucharów, czy podziękowań, to może miałabym większy żal. Ale tak jak na to spojrzę, to myślę, że jednak coś tam osiągnął. Zwłaszcza, że piłka zawsze była dla niego najważniejsza.
Dumna jest pani z męża?
Jeżeli chodzi o stronę sportową, to na pewno. Jest osobą, która piłce poświęciła dużo czasu i energii. Też był dobrym zawodnikiem, bo choć nie znam się może bardzo na piłce, ale z opinii trenerów, czy osób które dobrze się w tym temacie orientują, to zawsze wyrażali się o nim pozytywnie. Mówili, że jest dobrym zawodnikiem, więc na pewno mam powód do dumy, jeśli chodzi o jego działalność sportową. Na pewno cieszę się, że jest takim życzliwym człowiekiem, bo to też ułatwia życie i daje powód do zadowolenia, że przyjaciele mogą na niego liczyć. Nie jest egoistą, który myśli tylko o sobie, ale też troszczy się o innych.
Czasami śmiałam się nawet, że on pomaga bardziej wszystkim wkoło niż nam. Jednak z drugiej strony, to gdyby był egoistą, który widziałby tylko czubek własnego nosa, to też nie byłoby dobre.
Kiedy była Pani ostatnio na meczu Bytovii?
Oj dawno (śmiech). Bardzo dawno. Może teraz, gdy mąż jest asystentem trenera w Bytovii, trzeba będzie wpaść. Raczej uczestniczyłam w tych imprezach typu: zakończenie sezonu czy wybory piłkarza czy trenera roku. Teraz gdy mąż załapał się do jedenastki 70-lecia, to też byłam z nim na tej uroczystości. Chciałam, żeby czuł, że ma wsparcie. Może już nie angażuję się w aż taki sposób jak dawniej, ale zawsze inaczej to wygląda, gdy żona przyjedzie z mężem na imprezę.
Uhonorowanie męża w jedenastce 70-lecia, to też chyba przyjemna sprawa?
Oczywiście, że tak. Było mi wtedy bardzo miło, bo jednak zawodników przez Bytovię przewinęło się wielu przez tyle lat. A on znalazł się w tej jedenastce, co świadczy, że miał w tym czasie jakieś wyniki, osiągnięcia i został dostrzeżony.
Mąż dalej jest zahaczany na mieście?
Może dzisiaj już tak często nie, ale też gdy spotykam znajomych, chociaż może ja już nie wszystkich kojarzę, bo już w pewnym momencie się w to nie angażowałam w zapamiętywanie, bo ci którzy byli kiedyś, to częściej bywali w naszym domu, z którymi spotykaliśmy się na tych imprezach piłkarskich. Nasze dzieci razem rosły, to ich bardziej pamiętam. Były też takie osoby, które pojawiły się, a później zniknęły i gdy mąż mówi, że to jest ten zawodnik, albo trener, ale ja ich już niekoniecznie kojarzę, bo jednak tych osób było dużo i później już nie skupiałam się na ich zapamiętywaniu.
Była Pani na 300 meczu męża w Bytovii?
Niestety nie. Pracuję zawodowo, więc nie zawsze mogłam być na meczach.
A czym się Pani zajmuje?
Jestem wychowawcą w domu dziecka. Pracuję w systemie zmianowym, więc nieraz nie mogłam być na meczach.
To chyba trudna praca?
Na pewno nie jest łatwa. Praca z młodzieżą nigdy nie jest prosta. To są trudne dzieci, trzeba mieć przede wszystkim dużo cierpliwości. Pracuję tam już dłużej niż z Rysiem jesteśmy po ślubie (śmiech).
Pauzujemy dyktafon. Rysiu wychodzi z pokoju. Po chwili wraca. W ręku trzyma kilka zdjęć. Na temat każdego snuje opowieść. Aby nie uronić, ani kawałka z tych historii ponownie klikamy nagrywaj i zaczynamy zadawać pytania.
Czujesz się legendą?
Ryszard Mądzelewski: Nie. Miło jest słyszeć takie rzeczy, ale nie czuję się. Jestem w sumie skromnym gościem. Nie, nie uważam siebie za legendę, bo wielu grało bardzo długo. Legendą to może być Leszek Martusewicz, Kaziu Dankiewicz, Heniek Potarzycki, Wojtek Chojnacki. To są legendy. Mnie jeszcze do nich daleko.
Jednak to, jak jesteś ceniony i postrzegany w Bytowie pokazuje fakt, że trafiłeś do jedenastki 70-lecia.
Zgadza się. Jednak samo słowo legenda dla mnie jest krępujące. Nigdy o sobie nie lubiłem mówić, bo najlepiej, jeśli ktoś cię ocenia. Po prostu w życiu sportowym czy prywatnym robiłem to, co do mnie należy i chciałem mieć sam z tego satysfakcję, że została wykonana dobra robota. Nie postrzegałem siebie za kogoś lepszego.
Zagrałeś 317 meczów w Bytovii i zdobyłeś 100 goli. Jesteś dumny z tych statystyk?
Jak najbardziej. Myślę, że każdy zawodnik w obojętnie w jakim klubie byłby dumny, że rozegrał taką liczbę meczów i strzelił tyle bramek. Grałem jako środkowy pomocnik, nieraz na boku, później nawet jako stoper. To jest bardzo miłe i sympatyczne. Robiłem to dla klubu, bo zawsze Bytovia była, jest i na zawsze pozostanie w moim sercu. Szkoda, że musiałem odejść na chwilę z Bytovii. Najpierw do Studzienic, potem do Kołczygłów czy Ustki. Zaistniały wtedy takie sytuacje, że nie mogłem zostać w Bytowie. Inna spawa jak grałem w Comindexie Damnica czy Pogoni Lębork, to tam chciałem odejść i grać w wyższej lidze.
Jak wyglądało twoje dzieciństwo i jak trafiłeś do Bytovii?
Do Bytowa trafiłem w 1978 roku, bo tak się złożyło, że zmarli mi rodzice, także wychowałem się w domu dziecka. Pamiętam pierwszy moment, jak tam trafiłem. Od razu zauważyłem boisko. Było to w miejscu, gdzie obecnie jest Starostwo Powiatowe. Tam był bardzo duży dom dziecka i bardzo dużo dzieci. Pierwsze moje pytanie do wychowawczyni to było: “Czy tu jest jakiś klub piłkarski i czy mają piłkę w domu dziecka, bo widziałem boisko?”. Jakieś dwa tygodnie później w szkole pojawił się plakat, że jest nabór chłopców do grania. Przyszedł trener Krzysztof Stobiński. Jeszcze wtedy zespół nazywał się Baszta Bytów, dopiero później była Bytovia. Właśnie w 1978 r. trafiłem tutaj i tak zaczęła się moja historia w tym klubie.
A jak wyglądało życie w domu dziecka?
Niezła szkoła życia. To mnie bardzo zahartowało. Bardzo wzmocniło jako człowieka, bo nie ukrywam, że była walka i ogień. Różni ludzie, dużo było dzieciaków. Początki były trudne, ale nie żałuję takiego życia. W gruncie rzeczy, to wiadomo, że skoro jest taka liczba dzieciaków, to ktoś źle skończył, a ktoś bardzo dobrze. Niektórzy skończyli studia. Nie wiem jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie miał trzech sióstr i ciotki, także na każde święta czy wakacje mogłem wyjechać. No i przede wszystkim, że miałem konika na punkcie piłki nożnej, to mi pomogło nie wpaść w złe towarzystwo czy poważne tarapaty. Później gdy poszedłem do wojska czy w piłce nożnej, gdzie spotyka się z wieloma ludźmi, to dla mnie nie był problem.
Zastanawiałeś się, jakby to było z rodzicami w normalnym domu?
W piłkę podejrzewam, że bym grał, bo mieszkaliśmy koło Miastka w takiej miejscowości Świeszyno i na przeciwko mojego domu, tylko za ulicą było boisko. Jako młody chłopak za bramką podawałem piłki, gdy miałem półtora roku, to leciałem po nią i nie chciałem im oddać. To już mi zaszczepiło tę pasję. Gdybym miał rodziców i normalnie bym się w domu wychowywał, to pewnie też grałbym w piłkę.
Wyszedłeś z domu dziecka, gdy miałeś 18 lat. Trudno było sobie poradzić w życiu po jego opuszczeniu?
Mieszkałem w domu dziecka jeszcze przez chwilę, gdzie też pracowałem. W momencie, gdy poszedłem do wojska, to miałem taki pokój, w którym mieszkałem na parterze, gdzie dzieciaki oczekiwały na mieszkanie. Byłem zameldowany w domu dziecka, także musieli zapewnić tam jakieś mieszkanie i trzeba tam było czekać. Tak jakoś się złożyło, że wtedy nie było żadnych mieszkań. Dostałem jednak wtedy powołanie do wojska. Jak wróciłem, to od razu poszedłem na treningi. Akurat też jak byłem w wojsku, bo byłem na szkółce w Oleśnicy cztery miesiące, to trafiłem później do Koszalina. Dzięki też trenerowi Krzysztofowi Stobińskiemu miałem trenować w Gwardii, ale byłem na dwóch treningach i przyjeżdżałem do Bytowa na mecze. Gwardia jednak chciała, żebym grał u nich, jednak w Bytovii się na to nie zgodzili, także był koniec z treningami. Służyłem dwa lata w Koszalinie, ale jeździłem do Bytowa na mecze. Kilka razy dałem plamę, bo za długo przebywałem w Bytowie na przepustce (śmiech). Pamiętam kilka razy dziadek Marciniak, to był bardzo porządny facet. Piłka nożna to było jego życie. Jak któregoś razu dałem ciała, to przyjechał do Koszalina do dowódcy. W pewnym momencie ktoś mnie wołał w parku maszynowym, bo robiłem jako kierowca. Do dowódcy miałem iść. Był taki chorąży Raczek. On pyta: “Co tam szeregowy Mądzelewski znowu nabroiliście?”. A ja tak na niego spojrzałem i powiedziałem: “Nic nie nabroiłem. Nie wiem dlaczego mam iść do dowódcy”. Wchodzę do gabinetu i dziadek Marciniak siedział z dowódcą. Pili koniaczka. To już wiedziałem o co chodzi. Dziadek wszystko załatwił, że mogłem z powrotem jeździć na mecze.
Wojsko było szkołą życia?
Dla mnie to już była łatwizna. Współżyć z ludźmi potrafiłem. Nawet pomagałem tym, którzy się łamali, bo byli tacy, którzy się nawet cięli. Dużo ludziom pomogłem.
Trochę to wynikało z tego, co się przeżyło w domu dziecka?
Myślę, że tak. Wiadomo jak był rozkaz, to ja się w tym odnajdywałem. Nie łamałem się, nie denerwowałem. Jak dawałem ciała np. z tymi przyjazdami, dwa razy areszt, groziła mi nawet dosługa, ale potrafiłem się zmobilizować. W marszobiegu zrobiłem rekord kompanii, to już mi coś zdjęli. Później było strzelanie, to też zrobiłem taki wynik, że dowódca mi powiedział: “Szeregowy Mądzelewski jeszcze wyjedziecie przed czasem”. Wszystko fajnie się skończyło. Miałem wspaniałego dowódcę, wtedy jeszcze kapitana Kotasa, jego syn grał w kosza w Gwardii Koszalin, także był bardzo związany ze sportem. Myślę, że bardzo mnie lubił.
Pamiętasz pierwszy mecz w Bytovii?
Szczerze mówiąc nie pamiętam. W seniorach zadebiutowałem, jak miałem 15 lat. Nie wiem z kim graliśmy. Miałem od kogo się uczyć. Wspaniali zawodnicy, tacy jak Heniu Potarzycki, Edek Wiczkowski, Leszek Pałasz, były starosta, Leszek Martusewicz, Wojtek Chojnacki, także naprawdę miałem od kogo się uczyć i fajnie mnie przyjęli do tego zespołu. Czasy były takie, że juniorzy jeździli z seniorami. Wtedy było tak, że czy po zwycięstwach czy porażkach trzeba było utopić radości albo smutki. Jednak to wszystko miało ręce i nogi.
Na przełomie lat 80. i 90. grałeś w Comindexie Damnica.
Po wyjściu z wojska Comindex był w Bytowie na obozie. Wtedy jeszcze trenerem był świętej pamięci Zbyszek Zaborowski, bardzo dobry zawodnik, który kiedyś grał w Gryfie Słupsk w mocnej II lidze. Graliśmy z nimi sparing zimą. Wtedy zagrałem świeżo po wyjściu z wojska, także trochę tam pokręciłem byłymi zawodnikami II-ligowymi, bo tam większość grała kiedyś w Gryfie Słupsk. Bardzo mnie chcieli. Trudne były negocjacje z trenerem Kaziem Dankiewiczem i z zarządem. Nie chcieli mnie puścić za żadne skarby. Wtedy prezesem był Robert Andrzejewski, który w sumie to chciał, ale nie zgadzał się na to pan Kaziu. Koniec końców się jednak dogadaliśmy i trafiłem do Comindexu. Bardzo miło wspominam ten czas, bo prezes z Damnicy, pan Kraskowski był za tą dyscypliną. Mocna to była ekipa. Trafiłem tam, gdy walczyliśmy o makroregion i to skończyło się happy endem, bo awansowaliśmy. W Comindexie spędziłem dwa lata. Musiałem wtedy zrezygnować, bo partnerka ciągnęła do ołtarza i trzeba było wracać do Bytowa (śmiech). Bardzo miło wspominam jednak czas spędzony w Comindexie. Dobrze płacili, była niesamowita atmosfera, wielu rzeczy się nauczyłem. Gdy wróciłem do Bytowa, to człowiek wprowadzał nieco doświadczenia. Poznałem bardzo dobrych zawodników, z którymi do tej pory utrzymuję kontakt. Gdziekolwiek grałem, czy to w Kołczygłowach, czy w Pogoni Lębork, to z większością mam kontakt do dziś. Zawsze składamy sobie życzenia świąteczne czy się też się odwiedzamy. Z Romkiem Cechem czy Mariuszem Kalamaszkiem, to jesteśmy w bliskich kontaktach. Z Krzysiem Babińskim jesteśmy przyjaciółmi, a poznaliśmy się przypadkiem u mnie na poprawinach, gdy grałem jeszcze w Comindexie. Zaprosiłem drużynę na poprawiny. Grali akurat mecz w Bydgoszczy, także przyjechali tylko na poprawiny. Wtedy w Damnicy grał Krzysia brat – Wojtek. Także przyjechał obserwować brata, no i tak trafił na poprawiny, poznaliśmy się i do tej pory jesteśmy przyjaciółmi na dobre i na złe. Wspaniały człowiek. Naprawdę wiele mu zawdzięczam. Bardzo mu za wszystko dziękuję.
Czym się zajmował Comindex?
Robili soki, ketchupy, ogórki, przetwórstwo owocowe, nawet perfumy. Jak się żeniłem, to świętej pamięci trener Zaborowski poszedł do prezesa, później mnie zawołali i zapytali na ilu ludzi wesele i to co było w zakładzie, to dali tyle ile potrzeba. Robili też wodę mineralną. Podobno najsmaczniejsza była w białych butelkach, więc w takich poprosiłem. Zapakowali to wszystko i na Bytów.
Potem wróciłeś do Bytovii i w sezonie 1993/94 walczyliście o awans do III ligi.
Trenerem był wówczas Kaziu Dankiewicz. Wielkim szacunkiem darzę tego trenera. Zresztą z wszystkimi, z którymi miałem do czynienia, to szanowałem. Czasami może trzeba było się rozstać, żeby się nie kłócić, bo po co. Uważałem, że tak będzie lepiej dla klubu i dla mnie. To był ten rok, gdy stwierdziliśmy jako drużyna, że po prostu trener Dankiewicz jest dla nas za miękki. Potrzebowaliśmy z boku jakiegoś kopa. Chociaż to były takie czasy, gdy wszystkiego właściwie pilnowałem. Dużo było wyjazdów pozatreningowych. Trenerem został Czarek Kołakowski. Zrobiliśmy historyczny awans. Były teoretycznie lepsze ekipy. Walczyliśmy wtedy ze Startem Miastko o awans. Szliśmy łeb w łeb. W ostatnim meczu oni grali w Dębnicy Kaszubskiej, my graliśmy w Objeździe. To była ta słynna podróż, gdy w Budowie pewien pan na komarku wyskoczył, potrąciliśmy go i później zmarł. Autobus musiał poczekać na policję. Kibice jechali, wysiedli z busu. Świętej pamięci Jasiu Sikorski miał ten bus. Kibice poczekali aż policja załatwi sprawy i my dwom busami pojechaliśmy na mecz. Mieliśmy troszkę spóźnienia. W głowach coś zostało. Mecz niesamowity, bo skończył się remisem 2:2. Nam to dawało awans. Wtedy Grzesiu Szymczewski bardzo dobrze bronił. Sędzia wtedy przedłużył mecz aż o 10 minut, graliśmy w dziesiątkę, Andrzej Trapp dostał czerwoną kartkę. Musiał od razu zejść do szatni, nie mógł być na ławce. Zapłakany, bo przewagę miała Objazda. Mieli świetną kapelę. Pamiętam jak dziś. Weszliśmy do szatni. Andrzej siedzi na ławce, głowa zwieszona, loki mu opadają, zapłakana twarz. Spojrzał się na nas i powiedział: “Tylko nie mówcie k***a, że przegraliśmy”. Chwila ciszy, żeby go przytrzymać. Coraz bardziej się denerwował, zaciśnięte ręce i wtedy powiedzieliśmy mu: “Nie Andrzej, awans”. Wtedy luz i zabawa. Przemarsz ulicami miasta, policja pozwoliła, śpiewy z kibicami. Wspaniałe chwile. Był to pierwszy awans na taki szczebel w historii klubu.
Niestety była to przygoda trwająca zaledwie sezon.
Tak, graliśmy wyrównane mecze. Pierwszy mecz zagraliśmy z Wisłą Tczew u siebie. Remis 1:1. Drugi mecz pojechaliśmy na Lechię i wygraliśmy 2:1. Kibiców też było z nami wielu. Śpiewali: II liga Bytovia! A każdy wie jak to się skończyło. Miłe jednak to były chwile. Przyjemne. Z większością graliśmy wyrównane mecze, ale gdzieś siadaliśmy pod koniec drugiej połowy i to wystarczyło, żeby nas skarcili. To była jedna z głównych przyczyn spadku. Wtedy jeszcze mecze punktowane były: 2 punkty za zwycięstwo i 1 za remis.
Czyli zaważyły braki w przygotowaniu?
Dokładnie. Kadra też nie była za duża, chociaż ludzi na tym poziomie do grania było około 14. Oczywiście grali u nas zawodnicy spoza Bytowa, jak Mariusz Kalamszek, Krzysiu Babiński, Adaś Ulanowski, Jarek Kwiecień, Krzysiu Leik, na tamte czasy to były spore wzmocnienia. Atmosfera była świetna. Wiadomo, że nie każdy się lubił, ale to jest czasami potrzebne, jakieś małe zgrzyty na treningach, żeby wstrząsnąć zespołem. Nieraz taka kosa szła, że prawie do bijatyk dochodziło, ale przychodziliśmy do szatni, chwila milczenia, później jakieś piwko i wszystko było w porządku. Nikt na nikogo się nie obrażał. Gdziekolwiek grałem, tam zawsze atmosfera to była podstawa i sami zawodnicy ją tworzyli. Trener nie musiał w tej kwestii nic działać.
Później trafiłeś do GKS-u Kołczygłowy.
W Bytowie przydarzyły się różne perypetie z pracą. Poszedłem do Kołczygłów jako grający trener. Oni też sporo czasu walczyli o awans z B klasy do A. Nie udawało im się to i dostałem propozycję. Zrobiliśmy awans po roku. W Kołczygłowach przeżyłem półtora roku, które było naprawdę bardzo przyjemne. Wziąłem ze sobą Krzysia Babińskiego, Andrzeja Trappa, Piotra Mudynia, także bardzo mi wtedy pomogli. Zostali też miejscowi, dobrzy zawodnicy. Potrenowaliśmy dobrze i zrobiliśmy awans. Na koniec zdobyliśmy pierwszy raz w historii Kołczygłów Puchar Województwa Słupskiego. W ćwierćfinale pokonaliśmy Start Miastko po dwumeczu. Wygraliśmy 3:1. Jedną akcję zrobiliśmy dwójkową od połowy boiska z Wojtkiem Babińskim, który jeszcze zabawił się z bramkarzem i trafił podcinką. Piękna akcja. Rewanż z Miastkiem skończył się remisem. W półfinale trafiliśmy na Gryfa Słupsk. Silniejszy wtedy przyjeżdżał do słabszego. Gryfa pokonaliśmy po dogrywce. W ostatnich minutach miałem rzut wolny, ale niestety piłka uderzyła w słupek. W dogrywce jednak strzeliliśmy bramkę i wygraliśmy. To była silna ekipa. Teoretycznie powinni z nami pojechać. Graliśmy wtedy też ładną piłkę. W finale trafiliśmy na Pogoń Lębork naszpikowaną naprawdę mocnymi zawodnikami. Jeszcze wtedy Waldek Walkusz grał. Bardzo chcieli wtedy wygrać. To byłaby jedyna drużyna, która trzy razy z rzędu wygrałaby puchar województwa. Gdy pojechaliśmy na boisko do Przechlewa, to myśleliśmy, że rozjadą nas kondycyjnie i rozklepią. Nic z tych rzeczy. Dwie piękne bramki Piotrka Mudynia. Wygraliśmy jednak dopiero po karnych, bo spotkanie zakończyło się remisem po dogrywce 2:2. To był sukces niesamowity.
Też strzelałeś wtedy karnego?
Oczywiście. Zawsze byłem odważny. Nie bałem się takich rzeczy. Cała piątka u nas strzeliła. Nasz bramkarz Marek Kaczorowski wyciągnął jedną piłkę i to wystarczyło zwycięstwa w finale. Taką firmę pokonała taka wioska, jak Kołczygłowy.
Zdobywałeś wtedy swoje pierwsze trenerskie szlify.
Od Kołczygłów się zaczęło. Później dostałem propozycję z Pogoni Lębork. Pewnego dnia ktoś dzwonił do domofonu, otworzyłem, a w drzwiach stał Karol Szymlek. Miał przekazać, że jest propozycja z Lęborka. Wcześniej też już taką propozycję otrzymałem, ale rozbiło się to o kwestie finansowe. Tym razem nie zastanawiałem się jednak długo. W Pogoni spędziłem miłe dwa lata. Wtedy poznałem lepiej Romka Cecha, którego wcześniej znałem tylko z boiska, również Zbyszka Oblizajka. Trafiłem do nich zimą. Tydzień treningów na sali i później wyjazd na obóz do Czech i razem z drużyną tam pojechałem. Pamiętam, że gdy wsiadaliśmy do autobusu z Romkiem Cechem, to usiedliśmy obok siebie. Nie znaliśmy się jakoś dobrze. Może to nas zbliżyło, że on palił papierosy i ja paliłem. Może na węch się wyczuliśmy. Bardzo fajny kolega. Do tej pory utrzymujemy kontakt. Po dwóch latach w Pogoni stwierdziłem że trzeba odejść, bo tam coraz bardziej się kruszyło, były coraz większe zaległości. Poszedłem w końcu na mecz Bytovii. Wtedy prezesem był Arek Szmidke, z którym do tej pory mam kontakt. Pamiętam, że wzięli mnie do restauracji z Jackiem Wojachem i zaproponowali mi, abym wrócił do Bytovii jako trener. Po pięciu minutach byliśmy dogadani, także wtedy wróciłem do Bytowa.
Gdy wróciłeś do Bytovii celem był awans?
Dokładnie. Moją ambicją było, żeby zrobić awans. Byliśmy w czubie. Zajęliśmy 3. miejsce, ale zawsze czegoś brakowało. Stwierdziłem, że aby Bytovia awansowała, to potrzebny jest trener z większym doświadczeniem. Po pewnym czasie do Bytowa trafił Waldek Walkusz. Od strony sportowej zrobił dobrą robotę, ale między nami pewne sprawy zaistniały, przez które nie jesteśmy dzisiaj w najlepszych relacjach, ale cześć zawsze mu powiem. Na dłuższą rozmowę z nim jednak nie znajdę czasu. Mnie bardzo kiedyś zawiódł i na tym zakończę ten temat.
W tzw. międzyczasie był jeszcze Czarek Kołakowski. Czego zabrało, aby pod wodzą tego trenera wywalczyć awans?
Może zabrakło nieco umiejętności w tamtym czasie. Wtedy prezesem został Krzysiu Sławski. Po nim schedę na tym stanowisku przejął Rafał Gierszewski i to już były czasy, kiedy opiekę sponsorską nad klubem przejął Drutex.
Wtedy w sezonie 2004/05 udało się wywalczyć awans do IV ligi. To chyba było wielkie szczęście?
Tak, ale wówczas bardzo fajnie się wzmocniliśmy. W Bytovii grali wtedy już Romek Cech i Zbyszek Oblizajek. Wtedy boisko w Bytowie było akurat po remoncie. Zobaczył to Romek w gazecie. Skontaktował się ze mną telefonicznie. Umówiłem go wtedy na rozmowę z ówczesnym prezesem Zbyszkiem Czyżanem. W moment się dogadali. Dołączył też Mariusz Kalamaszek. Mieliśmy fajną ekipę. Po przyjściu Waldka zaczęła się na dobre przygoda z awansami. Pewnego razu Walkusz przyjechał na stadion, gdzie wtedy też pracowałem. Zaproponowałem mu, aby rozważył możliwość objęcia Bytovii. Waldek wtedy przyszedł i był praktycznie awans za awansem. Przy pomocy sponsora pana Leszka Gierszewskiego zrobił masę dobrej roboty. Chciałbym też panu Leszkowi za to podziękować, bo gdyby nie jego zaangażowanie i pieniądze, to niestety, ale Bytovia takich sukcesów by nie miała i dzięki niemu ten klub znalazł się na tak wysokim poziomie rozgrywkowym. Szkoda, że ta część naszej historii już się zakończyła. Żałuję tego bardzo mocno.
Po awansie do IV ligi zagrałeś swój 300-setny mecz w Bytovii. Jakie to było uczucie zagrać w tym spotkaniu?
Wyjątkowe było to, co przygotowali kibice, ale to był mecz jak każdy innym. Miałem wyłączone zwoje. Jednak bardzo chciałem strzelić bramkę w tym meczu. To był mój cel. No i się udało.
Była to pogoń za setną bramką?
Nawet nie wiedziałem ile mam strzelonych bramek. Dlatego do dzisiaj żałuję, że do dzisiaj nie zachowałem wycinków z gazet. Dopiero później coś sobie zostawiałem, ale nie prowadziłem żadnych statystyk, to Bogdan Adamczyk czy to przed czy po meczu powiedział jaki to mecz. To również dzięki niemu historia klubu została utrwalona w kilku książkach, za co jemu bardzo dziękuję.
Zagrałeś też w pamiętnym pucharowym meczu z Polonią Warszawa.
Bardzo fajny mecz, który powinien zakończyć się dogrywką, ale moim zdaniem niefortunna zmiana, bo z doświadczenia wiem, że w takich momentach nie powinno się robić zmian. Niestety nasz trener się trochę zagrzał. Rzut rożny dla nich. Zdjął wtedy któregoś z obrońców w miarę wysokiego i wpuścił o głowę niższego Grzesia Misiurę i po stałym fragmencie dla Polonii zdobył wtedy bramkę Klepczarek. Grzesiu Kraska zdobył wtedy nawet bramkę, która moim zdaniem powinna zostać uznana, ale sędziowie faworyzowali Polonię i wskazali, że piłka przy dośrodkowaniu opuściła boisko.
Pamiętasz kto był trenerem Polonii Warszawa?
Waldek Fornalik, ale dla mnie to nie miało większego znaczenia, kto siedział u nich na ławce trenerskiej. Trener nie grał na boisku.
Wtedy przyjemną dla oka oprawę przygotował również bytowski klub kibica.
Zgadza się. Zresztą wtedy ten nasz bytowski fan club działał dobrze. Działali tam wtedy bracia Mateusz i Artur Śmiglowie, ówcześni zawodnicy Bytovii. Kibice robili wtedy fajną oprawę nawet w meczach ligowych. Przychodziła wtedy masa kibiców. Zdarzały się jednostki, które nie znały się na piłce i wiecznie im się coś nie podobało. Zaraz jednak była reprymenda od innego kibica.
Jako zawodnik Bytovii doświadczyłeś również awansu do III ligi.
Tak, to były miłe chwile. Nie żałuję niczego. Później powstał drugi zespół, gdzie zostałem drugim trenerem. Też kilka awansów zrobiłem. Zaczynaliśmy od B klasy. Waldka system był taki, że jak były puchary to graliśmy jako rezerwy. Nie chodzi mi o żadne pieniądze, tylko o fakt, że to moje rezerwy zaczęły z przygodę z Pucharem Polski, która zakończyła się grą w 1/8 finału z Wisłą. W pierwszych fazach grali głównie chłopcy z drugiego zespołu. Przynajmniej pięć kolejek to my graliśmy. Trzeba było to wygrać. Przyszło później kolej na Wisłę Kraków i ci zawodnicy nie zostali wzięci pod uwagę. Dlatego chciałbym to zaznaczyć, że tę przygodę budowali również zawodnicy rezerw. Nie chcę aby zostali zupełnie zapomniani, a oni byli podstawą pięknej pucharowej historii.
Byłeś na meczu z Wisłą Kraków?
Dostałem zaproszenie, także przyjemnie było oglądać ten mecz.
Szkoda, że jako czynnego zawodnika ominęła cię ta historia, bo karierę zakończyłeś zaledwie kilka miesięcy wcześniej.
Samo odejście odbyło się trochę nie fair. Osoby zainteresowane dały mi pewne ultimatum. Nie mogłem zaakceptować pewnych sytuacji. Wtedy najbardziej do pozostania w Bytovii namawiali mnie Jasiu Kikcio i Bogdan Adamczyk. Za to chciałem im podziękować i zarazem przeprosić, bo po prostu nie mogłem zostać w Bytovii. Niektórzy chcieli się mnie wtedy pozbyć i dopięli swego.
W meczu z Wisłą kilka minut otrzymał twój dobry kolego Romek Cech.
Został doceniony. Fajnie, bo to były już końcówki jego kariery. Tak samo Grzesiu Kraska, który mógł nawet bramkę strzelić ze swojego papaja (śmiech). Tak kiedyś nazwałem jego duże stopy.
Trudno było pożegnać się z Bytovią i piłką nożną?
Bardzo trudno. Grałem jeszcze później w Uranii jako grający trener. Gdyby nie moja paskudna kontuzja, to grałbym pewnie do dziś. Trafiłem jednak na bardzo dobrego lekarza – Jakuba Grocholskiego. Świetny ortopeda. To się stało 3 maja 2013 r. w Gostkowie. Paskudne złamanie otwarte kostki. Pozostała mi po tym blizna, blacha i sześć śrub. Ale uratował mi stopę, bo było ciężko. Mogła być nawet amputacja. Pytanie moje było od razu: “Czy będę mógł grać w piłkę”. To się uśmiechnął i powiedział: “Po trzech latach zobaczymy, czy będziesz mógł w ogóle kopnąć”. Po trzech latach było trudno, ale kopałem. W Uranii na treningach, jak nie było po równo i była jakaś gierka, to też dołączałem. Bolała wtedy i później puchła. Teraz już minęło ponad pięć lat i mogę biegać, nie ciągnąc tej nogi. Z tego miejsca chciałbym panu doktorowi Grocholskiemu bardzo podziękować. W tej chwili kopię nieraz w oldboyach, jeździmy na różne turnieje. Teraz to jeszcze bardziej będę mógł się angażować w grę, bo noga jest już teraz w pełni sprawna.
Czułeś coś w nodze w pierwszych chwilach po kontuzji?
Rehabilitacji w ogóle nie miałem, bo tutaj pani się przestraszyła w Bytowie i nie wiedziała jak mi pomóc. Sam musiałem wykonywać pewne ćwiczenia. Okazało się, że najlepszą rehabilitacją była praca. Ostatnio pracowałem na hali w Białogardzie, gdzie pierwszy tydzień to była masakra, bo wieczorem noga była bardzo opuchnięta. Nie mogłem na nią w ogóle stanąć. Przyjechałem na weekend do domu. Noga trochę odpoczęła. Wróciliśmy w poniedziałek do Białogardu i dla mnie szok to był szok, że noga po 10 godzinach pracy w ogóle nie spuchła. Rano mogłem normalnie chodzić. Noga w pracy się wykurowała. Już jej nie ciągnę, nie kuleję, już jej nie czuję. Boli mnie tylko jak jest taka nagła zmiana pogody.
Po tym urazie moi byli koledzy z boiska chcieli mnie wesprzeć finansowo i zorganizowali dla mnie mecz. Grali wtedy: Krzysztof Babiński (Bob), Grzegorz Szymczewski (Gucio), Dawid Misiura (Misiek), Marek Szymczewski, Artur Chajecki (Chaja), Mirek Wojach, Jacek Olik, Adam Zborowski (Zbora), Sławek Czajkowski (Mieszko), Roman Cech (Kura), Zbigniew Oblizajek (Bynek), Mariusz Kalamaszek (Kałasz), Adrian Stawski, Mirosław Domaszk (Siwi), Piotr Mudyń (Dżudyń), Andrzej Trapp (Trampek), Cezary Kołakowski (Cezar), Mateusz Śmigiel (Śmigielek), Artur Śmigiel (Arturo), Aureliusz Kosmaciński (Aurel), Artur Kalinowski (Kalinosiu) i Tomek Mielewczyk (Mąka). Dziękuję im wszystkim, za to co dla mnie zrobili. Dzięki panowie!
Kiepsko wyszło, że przez całą karierę nie miałeś poważnej kontuzji, a już praktycznie na piłkarskiej emeryturze nabawiłeś się takiego urazu.
Kiedyś zdarzały się drobniejsze kontuzje, ale ta torebka stawowa była osłabiona, bo kilka razy dostałem mocno po nogach. To co się stało w Gostkowie, to tego jednak się nie spodziewałem. Chłopaki dookoła, którzy to widzieli byli bardzo przerażeni, a ja bym w tamtym momencie z chęcią zapalił. Powiedziałem zakryjcie mi słońce i dzwońcie po karetkę. Także bardziej to wyglądało tak, że to ja ich cuciłem i podtrzymywałem na duchu, niż oni mnie.
Miałeś w tym meczu chyba w ogóle nie zagrać?
Nie miałem ochoty, bo nie lubiłem grać w Gostkowie. Zawsze się tam mocno nastawiali, aż za bardzo. Była taka drużyna Znajomi Bytów. Rafał Wróblewski organizował taki turniej powiatowy. Poprosili mnie żebym zagrał, wygraliśmy ten turniej. U nich grałem i poprosili mnie, aby właśnie 3 maja zagrać w takich rozgrywkach na sztucznym boisku. Wiedziałem, że za dużo ludzi do Gostkowa nie będę miał i być może będę grał. Miałem 11 ludzi. Wiadomo jak to jest po majówce. Wyszedłem w podstawowym składzie, chociaż nie chciałem. Z kolegą odwiozłem rano żonę do pracy i nawet jemu powiedziałem, jak bardzo nie chce tam grać. Poszedłem na stadion zobaczyć na ten turniej, jak oni grają, bo nasz mecz zaczynał się o 14:00, a turniej zaczynał się 3 godziny wcześniej. Też mnie wtedy namawiali. Pamiętam jak im powiedziałem, że z chęcią wolałbym z wami zagrać, ale tu jest taka sytuacja. Jak tam bym zagrał, to jest za długa przerwa między tymi meczami. Noga mi stygnie i już się nie odkręcę, bo już miałem swoje lata. Jak mięśnie by zastygły, to już bym nie odpalił. Przyjeżdżając do Gostkowa miałem jednego na rezerwie. Musiałem zmienić jednego mojego zawodnika, bo zawału by dostał po tej majówce. Do kierownika Uranii powiedziałem wtedy: “Gdybym miał jeszcze jednego na rezerwie, to nie wyszedłbym na drugą połowę”. Pięć minut po przerwie i wjazd karateki. Jak noga mi uciekała, to wiedziałem, że to będzie złamanie otwarte. Tylko zdążyłem ją złapać, dokleić i tak ją trzymałem do przyjazdu karetki. Suma summarum to mam ją i mogę biegać, także jest dobrze.
Przeprosił Cię ten zawodnik?
Tak, dzwonił jak byłem w szpitalu. Zachował się przyzwoicie. Zawsze grał ostro, ale nie spodziewałem, że trafi na mnie. Nie czuję urazu do tego człowieka, także dobrze jest. Nie jestem typem człowieka, który się obraża na wieki. Szybko mi to mija.
Odnalazłeś się jednak w oldboyach.
Bardzo mi zależało na tym, aby nie umarły stare kontakty, żebyśmy mieli okazję się spotkać, bo telefonicznie to nie jest to samo. Trochę śmiechu zawsze jest przy drinku czy piwku. Super się stało. Wiadomo, że różni ludzie grali w oldboyach, bo czasami wiadomo że niektórym nie pasuje. Wszyscy są jednak zawsze bardzo zadowoleni, że można się spotkać. Dla fajnych chłopaków pewne rzeczy można poświęcić.
Wiem, że niektórzy nasi byli zawodnicy są bardzo zapaleni do gry w oldboyach.
Tak, Zbyszek Oblizajek, Mariusz Kalamaszek, nawet Piotrek Łapigrowski, Wojtek Pięta, Krzysiu Bryndal, Dawid Misiura, Tomek Cierson, Artur Kobiella, Witek Kobiella, Tomek Ignatowicz, Grzesiu Kraska i Krystian Stanios, chociaż oni rzadko, bo mają swój zespół Drzewiarza Rzeczenica Oldboyów. Byli jeszcze: Tomek Mielewczyk, Krzysiu Kiełpiński, Wojtek Babiński, Józek Pela, który grał kiedyś w Kaszubii. Jeśli kogoś zapomniałem, to przepraszam. Naprawdę miło się spotkać. Po jednym z turniejów zjechaliśmy na moją pięćdziesiątkę. Dotarł do nas jeszcze Krzysiu Babiński, Tomek Kapeluch i Adrian Stawski. Miło czas spędziliśmy. Tydzień wcześniej byliśmy na turnieju w Dębnicy Kaszubskiej u Romka Cecha, także chłopaki również tam zrobili mi niespodziankę. Także z częścią spotkałem się tydzień wcześniej, z częścią u mnie w domu. Nie wiadomo ile pożyjemy, także takie spotkania są bardzo przyjemne.
Skąd wziął się pseudonim “Madziara”?
Nie mam pojęcia. Któryś z piłkarzy mnie tak nazwał. Na pewno nie jest to związane z miejscem, gdzie się wychowałem.
A jak to było z ustawianiem piłki “wentylem do przodu”?
Kiedyś piłki były szyte grubą dratwą i wokół tego taki okrągły plasterek był bardziej sztywny i nie był zbyt elastyczny. Jak się uderzyło to noga bolała, a co więcej piłka nie poddawała się rotacji. A rzutu wolne i strzały na bramkę za kadencji Kazia Dankiewicza, to już nawet pod nosem przeklinałem i wyzywałem go, bo noga strasznie bolała, ale z tego miejsca chciałbym mu podziękować, bo to przyniosło efekty. Tyle razy, co uderzałem wolne, to gdy natrafiło się na ten wentyl, to była maskara i piłka też nie szła w to miejsce, w które się chciało. Człowiek się denerwował. Stwierdziłem, że wentyl trzeba do przodu ustawiać jak najdalej. Mój patent się sprawdzał, także piłka szła tam gdzie nóżka ją ciągnęła.
Kolekcjonujesz pamiątki ze swojej historii z piłką?
Wycinków z gazet nie zbierałem, może dopiero gdy córki trochę podrosły, to coś tam wycinały. Później jak Bogdan Adamczyk prowadził gazetkę, to kilka egzemplarzy mam. Bilety jak na reprezentację i nie tylko jeździłem, to niektóre zostawiłem. Jak Lech grał z Olympique Marsylia i Beckenbauer był trenerem. Fajnie się stało, że trener Paweł Janas trafił do Bytowa. Byłem na meczu gdy w 1996 r. Legia grała z Panathinaikosem Ateny. Słynnym meczu na gnojowniku. Oglądałem ten mecz. Bilet mam do dziś. Historyczny mecz. Brakowało mi jego podpisu. Udało mi się go zdobyć podczas imprezy na 70-lecie. Powiedziałem trenerowi Janasowi, że mam coś takiego i zapytałem czy mi podpisze. Zgodził się. Szybko pieszo poszedłem z Jasia Kowalskiego do domu po bilet, z powrotem ktoś mnie podwiózł i zdobyłem podpis trenera Janasa. Fajna pamiątka.
Przechodząc jednak od przeszłości do czasów obecnych. Ostatnio zostałeś asystentem trenera Bytovii. Chyba niesamowita sprawa dla ciebie?
Stało się coś, czego się nie spodziewałem. Po zwolnieniu z Uranii mogłem na moment wyjechać i złapać pracę w delegacji, w której mogłem nieco dorobić, bo planowany był u nas w domu remont. Ale oczywiście najważniejsze było to, co zaczęło się jeszcze w starym roku, a czego finalizacja była już w nowym roku. Praca w Bytovii była moim marzeniem. Jestem bardzo szczęśliwy. Z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim, dzięki którym znalazłem się w tym miejscu. Przede wszystkim Krzysiowi Babińskiemu, Adrianowi Stawskiemu i prezesowi Januszowi Wiczkowskiemu za obdarzenie mnie zaufaniem i danie mi szansy. Ze swojej strony mogę zapewnić, że odwdzięczę się ciężką pracą i oddam Bytovii całe serce.
Po kilku dniach od wywiadu z Rysiem spotkaliśmy się z jego przyjacielem trenerem Adrianem Stawskim. Szkoleniowiec siedział w swoim fotelu w pokoju trenerów w domku piłkarza w Bytowie. Obok niego krzątał się jego nowy asystent, czyli właśnie “Madziara”. Rzucił tylko, że wychodzi na papieroska, a my mamy spokojnie pogadać, więc włączamy dyktafon.
Skąd zna trener Rysia Mądzelewskiego?
Adrian Stawski: Rysia w Bytowie zna chyba każdy. Jako dziecko przychodziłem na mecze Bytovii, to Rysiu już wtedy grał. Muszę powiedzieć, że był dla mnie wzorem do naśladowania i wręcz idolem. Na podwórku każdy chciał grać jak Madziara. Później nasze drogi się zeszły. Był przez chwilę nawet moim trenerem w Uranii. Z Rysiem bardzo dobrze znamy się osobiście, bo często się spotykamy i rozmawiamy. Mamy wspólnych znajomych. Mogę powiedzieć o Rysiu, że jest moim przyjacielem. Żywa legenda klubu i człowiek, który temu klubowi poświęcił całe życie. Przede wszystkim ciesze się, że w końcu udało się to, co powinno się wcześniej stać, że Madziara pracuje dla Bytovii i to jest na pewno ważna informacja. Już od początku widać, że nasza wspólna pasja do futbolu może być z korzyścią dla klubu. Mam nadzieję, że ta współpraca z Rysiem będzie trwała jak najdłużej. Potrzebowałem bardzo lojalnego człowieka. Z trenowaniem Rysiu nie będzie miał żadnego problemu ze względu, że na tej piłce zjadł zęby.
Widać po nim pasję i radość z nowej funkcji.
Myślę, że długo wyczekiwał na taką propozycję. Z różnych przyczyn nie było go w klubie. Szkoda, że dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale. Rysiu swoim zaangażowaniem w ten klub przez wiele lat zasłużył na to, żeby tu być. Takich ludzi trzeba doceniać. Cieszę się, że będę miał go koło siebie, bo ma wielkie doświadczenie. Nieraz rozmawiałem z nim po naszych meczach i często mieliśmy podobne spostrzeżenia na temat danego zawodnika, taktyki czy meczu. To też o to chodzi, żeby mi pomógł. Nie przychodzi po to, żeby tylko być w tym klubie, tylko po to, aby pomóc drużynie i mnie w całym procesie treningowym.
Czego można życzyć Rysiowi z okazji urodzin?
Przede wszystkim zdrowia, bo z resztą na pewno sobie poradzi. Jak będzie to zdrówko, to będziemy mieli od niego dużą pomoc, bo ma ogromne doświadczenie.
P.S. Ryszard Mądzelewski: Podziękowania należą się również Kaziowi Chełskiemu i Wojtkowi Mikołajczykowi. Dziękuję im za wieloletnią współpracę. Miło było was spotkać na piłkarskiej ścieżce.
fot. Bogdan Adamczyk, archiwum Ryszarda Mądzelewskiego, własne.