mariusz kalamaszek

Znani niezapomniani: Mariusz Kalamaszek

Starszy szeregowy Mariusz Kalamaszek melduje się na służbę. 45-letni dziś były zawodnik Bytovii przez wiele lat stanowił o sile ofensywnej “Czarnych Wilków”. Choć przygodę z naszym klubem zakończył ponad dekadę temu, to przez lata trudno było mu zerwać ze sportem i jeszcze jesienią występował w Chrobrym Charbrowo. Teraz planuje jednak zawiesić buty na kołku. Czy aby ostatecznie?

Niezastąpiony rozgrywający, od którego formy przez lata zależała gra Drutex-Bytovii. Zgodzisz się z tym?

Może to nieskromnie, ale tak. Przez pewien czas na pewno odgrywałem taką rolę. Było tak, gdy grałem w okręgówce czy IV lidze. W III lidze to już zdrówko mi odmawiało posłuszeństwa i była duża rywalizacja. Poziom był wyższy. Może to już nie wyglądało tak, jak oczekiwaliby trenerzy, kibice i jak ja sam bym sobie tego życzył. Myślę, że przez pierwsze cztery czy pięć lat grałem dużo, systematycznie. Strzelałam i asystowałem bardzo dużo. Nigdy nie prowadziłem statystyk. Ktoś to widział i doceniał. Słyszałem takie słowa od kolegów, czy nawet kibiców. Fajnie było to słyszeć. Było to bardzo miłe.

Przygodę z piłką zaczynałeś w Pomorzu Potęgowo. Skąd pomysł, żeby zając się futbolem?

Częściowo przez rodzinę. Najmłodszy brat mojej mamy grał w Potęgowie i był tam najpierw kapitanem juniorów, później grał w seniorach. To właśnie on wciągnął mnie w sport. Był moim pierwszym prawdziwym trenerem i mentorem. Naprawdę od niego bardzo dużo się nauczyłem. Pamiętam, że gdy miałem jeszcze pięć czy sześć lat i przychodziłem do niego z piłką, to nigdy mi nie odmawiał. Był moim wujkiem, ale mówiłem do niego po imieniu i traktował mnie bardzo po koleżeńsku. Potrafił jednak czasami ukarać. Uczył mnie pokory od młodego. Wciągnąłem się. Zacząłem grać w juniorach i później, gdy miałem chyba 14 lat, to w seniorach udawało mi się rozgrywać pierwsze mecze.

Po raz pierwszy do Bytovii trafiłeś w sezonie 1994/95. Byłeś bardzo młodym zawodnikiem. Miałeś 20 lat. Jak wspominasz pierwszy pobyt w Bytovii?

Świetna przygoda. Mój pierwszy kontakt z piłką poza Lęborkiem czy jego okolicami. Było to trochę kilometrów dalej. Całkowicie nowe środowisko, nowi koledzy. Smak III-ligowej piłki znałem już dzięki Pogoni. Akurat tak wyszło, że chciałem grać, a trener miałem trochę inną wizję. Widział mnie bardziej na zmiany. Natomiast ja czułem, że chce grać jak najwięcej. Taki mam charakter. Uważałem, że należy mi się miejsce w składzie. Dostałem propozycje od trenera Zaborowskiego, który znał mnie jeszcze z Lęborka. Był moment, że byłem wtedy też na testach w Gdyni, ale transfer nie doszedł do skutku. Tutaj akurat dostałem pozwolenie od klubu i trafiłem do Bytovii. To był prześwietny, wesoły okres. Szkoda, że sportowo nie daliśmy rady. Zabrakło wtedy czegoś, żeby utrzymać III ligę w Bytowie.

Mimo że byłeś wtedy młodym zawodnikiem, to rozegrałeś sporo spotkań w tamtym sezonie – 25 meczów i zdobyłeś 4 gole.

Wynikało to z mojego charakteru, zadziorności, że chciałem grać. Chociaż spodziewałem się, że Bytovia jako beniaminek może grać troszeczkę słabiej niż Pogoń w tamtych czasach. Wybrałem jednak regularną grę w Bytowie. To przede wszystkim pozwalało cały czas nabierać doświadczenia, ogrania. Pamiętam, że drużynę mieliśmy zróżnicowaną. Dużo punktów uciekło, bo w niektórych meczach zabrakło doświadczenia i płaciliśmy frycowe jako beniaminek. Miałem zaufanie u trenera Zaborowskiego, także pozwalał mi grać. Tylko się z tego cieszyłem. Dla mnie to było wyróżnienie. Fajna nagroda, że grając, podnosiłem swoje umiejętności.

Jak myślisz, jaka była przyczyna tego, że w III lidze spędziliście tylko jeden sezon?

Czasami zabrakło dwóch czy trzech zawodników, którzy wzmocniliby drużynę. Chyba też sam klub nie był jeszcze na to gotowy. Znałem już trochę realia, jak to wyglądało w innych klubach. Było to jednak trochę lepiej zorganizowane pod względem taktycznym i piłkarskim. Patrząc na to z perspektywy lat, to zabrakło kilku punktów do utrzymania. Były po prostu lepsze drużyny, które się utrzymały, a nam trochę zabrakło, aby grać na III-ligowym poziomie.

Wspominałeś już trenera Zbigniewa Zaborowskiego, z którym współpracowałeś w Bytovii, a wcześniej w Pogoni Lębork. Jakim był szkoleniowcem?

Tak, trenera Zaborowskiego znałem z Lęborka. Oceniam go bardzo pozytywnie. Dla mnie był świetnym trenerem, takim typowo piłkarskim. Sam kiedyś potrafił świetnie grać w piłkę na dość wysokim poziomie rozgrywkowym. Może jego kłopoty osobiste, czy słabości nie pozwoliły mu zagrać na jeszcze wyższym poziomie. Z tego, co pamiętam, to miał sporo meczów rozegranych w II i III lidze. Miał dużo do przekazania. Dużo fajnych i prostych wskazówek. Był też dobrym człowiekiem. Niestety później zdrowie całkowicie odmówiło mu posłuszeństwa. Z perspektywy lat, mając doświadczenia z kilkoma trenerami, to był jednym z wiodących w mojej przygodzie z piłką, który nauczył mnie kilku prostych zasad. Przydały mi się one w mojej późniejszej karierze.

O jakich słabościach mówisz u trenera Zaborowskiego?

Powiem tak: był wesołym człowiekiem poza boiskiem. Był jednak bardzo dobry i życzliwy. Wiedział jak rozmawiać z chłopakami. Potrafił pochwalić, ale też zrugać. Myślę, że większość chłopaków, którzy poznali go chociażby w Bytowie wiedziało, że to był po prostu dobry chłop.

Po odejściu z Bytowa grałeś m.in. w Pogoni Lębork. Tam występowałeś razem z Waldemarem Walkuszem. Jak wspominasz go jako piłkarza?

Waldek był osobowością, swoistym oryginałem. Miał to coś, że potrafił dominować na boisku. Nie zawsze był grzecznym zawodnikiem. Był wiodącą postacią, liderem drużyny w tamtych czasach. Z racji wieku było mu coraz trudniej, ale naprawdę dawał dużo dla zespołu. Miał charyzmę i to przekładało się na boisko. Do czasu, gdy pozwalało mu zdrowie, to po prostu grał dobrze.

Oprócz Walkusza w Pogoni grałeś też z Romanem Cechem i Zbigniewem Oblizajekiem. Czy łatwiej było Ci wrócić na początku 2003 roku do Bytovii, gdy znałeś już kogoś w tej drużynie?

Mariusz Kalamaszek podczas meczu z Myśliwcem Tuchomie w 2003 r.

To był jeden z głównych powodów. Był jeszcze Rysiu Mądzelewski, którego znałem. To oni mnie namówili. Przekazali mi numer do ówczesnego prezesa Bytovii. Pierwsze nasze rozmowy były właśnie przez telefon. Po prostu pojechałem do Bytowa z myślą, że tam zostanę. Miałem już wcześniejsze doświadczenia z Bytowem i bardzo spodobało mi się to miasto. Miałem wciąż kolegów z pierwszego pobytu tutaj. Czułem, że jeżeli tam pojadę, to na pewno się dogadamy i po prostu będę tam grał. Jak się okazało, spędziłem tam parę ładnych lat.

Gdybyś miał porównać Bytovię z 1994 roku do Bytovii z 2003 roku, to jaki to był zespół wtedy, a jaki potem?

W 1994 roku to były w ogóle inne czasy. Wtedy traktowałem to bardziej jako przygodę. Natomiast później przychodziłem tam z przeświadczeniem, że ta drużyna ma jakąś przyszłość przed sobą i czułem, że zostanę tam na dłużej. Sportowo trudno to porównywać, bo wtedy w III lidze drużyna piłkarsko była mocna, a po moim powrocie może nie była tak silna, ale była perspektywa budowania zespołu na następne lata. Wtedy firma Drutex zaczęła sponsorować klub. Wiedzieliśmy, że granie w okręgówce, to jest tylko kwestia czasu. Przyszło nam pracować na awans niestety prawie trzy lata, bo w pierwszych dwóch sezonach to się nie udało. Później przyszedł Waldek i udało się też namówić kilku chłopaków do gry w Bytowie. Było też łatwiej, bo mieliśmy dużego sponsora. W końcu doczekaliśmy się awansu.

Co sprawiło, że przez pierwsze dwa i pół roku Twojego pobytu w Bytovii nie udało Wam się wywalczyć awansu? Zabrakło niewiele. Dwukrotnie zajmowaliście 3. miejsce w lidze.

Jednoznacznie naprawdę trudno powiedzieć czego zabrakło. Pewnie można by było to trochę rozdrobnić. Może gdyby było trochę więcej determinacji ze strony klubu i trochę więcej naszych umiejętności, to może byśmy szybciej awansowali. Nikt nikomu nie przypisuje winy. Byliśmy bardzo blisko awansu, ale okazywało się, że zawsze troszeczkę brakowało. Później bezpośrednie mecze ważyły na tym, że nam tego punkciku brakowało. Zamiast zwycięstwa był remis i tych oczek w ostatecznym rozrachunku zabrakło.

Przyszedł następnie trener Walkusz. Czy znajomość z trenerem, jeszcze z czasów wspólnej gry w piłkę, ułatwiała ci współpracę z nim?

Znaliśmy się z boiska i prywatnie. Praktycznie bezboleśnie wszedłem do drużyny. Wiedział, że mógł na mnie liczyć. Wiedział czego się po mnie spodziewać. Patrząc na statystyki, to grałem prawie wszystko, od deski do deski, jeśli zdrowie pozwalało. Grało mi się dobrze. Miałem wtedy trochę asyst. Chyba najbardziej korzystał z nich Romek [Cech – przyp. red.]. Mnie też udawało się coś strzelić i to nie tylko ze stałych fragmentów. Pierwsze lata współpracy z Waldkiem były bardzo naturalne. Wszytko szło z automatu. Nie trzeba było wiele mówić.

W sezonie 2004/05, w którym wywalczyliście awans, ustanowiliście kilka rekordów ligi okręgowej m.in. zdobyliście najwięcej punktów.

Radość z awansu do IV ligi w 2005 r.

Tak. Wtedy strzeliliśmy też bardzo dużo goli. Było nas chyba z trzech czy czterech, którzy zdobyli około 20 bramek. Strzelanie goli rozkładało się jednak na prawie cały zespół. Pamiętam, że dużo goli miał Romek Cech i sporo nastrzelał wtedy też Tomek Pietrasik. To był fajny czas. Jako drużyna tworzyliśmy kolektyw na boisku, ale też co ważniejsze poza nim. Trzymaliśmy się dużą grupą. Waldek czasami przymykał oko na to, że trochę za bardzo się integrowaliśmy, ale chyba wychodziło to na plus. Dobrą atmosferę stworzyli wtedy w Bytowie kibice. W szatni też potrafiliśmy się dogadać. To nas niosło. Później dochodziły wzmocnienia z zewnątrz. Chłopacy, którzy przychodzili, wnosili coś dobrego i z czasem udawało się awansować coraz wyżej.

Zdeklasowaliście wtedy ligę okręgową, bo czwarty zespół miał do Was aż 25 punktów straty. Po prostu rządziliście w tamtym sezonie.

Tak wyszło. Chodziliśmy na treningi i uczciwie trenowaliśmy. Lubiliśmy spędzać ze sobą czas. Nie nudziliśmy się. Gdy była praca, to pracowaliśmy, gdy było trochę luzu, to potrafiliśmy się wyluzować. Między innymi ta atmosfera plus to, co działo się w mieście, na trybunach, to nam dawało takiego pozytywnego kopa, że bardzo miło nam się przyjeżdżało do Bytowa. Czasami po meczach nie chciało się wyjeżdżać.

Jesteś autorem pierwszego trafienia dla Drutex-Bytovii po awansie do IV ligi. W meczu z Powiślem Dzierzgoń zdobyłeś bramkę z rzutu karnego. Pamiętasz tamto spotkanie?

Oczywiście, że pamiętam. Było to dla nas bardzo trudne spotkanie zarówno psychologicznie, jak i sportowego. Po awansie w klubie nie było wielu roszad. Mieliśmy już dobrą drużynę. Zdobyliśmy bardzo dużą przewagę w okręgówce, więc wydawało się, że ten zespół jest już przygotowany na wyższą ligę. Były tylko jakieś kosmetyczne zmiany. Doskoczyli wtedy Krzysiu Bryndal, młodzieżowiec Łukasz Mostowski i może ktoś jeszcze, ale reszta drużyny chyba została utrzymana z okręgówki. Były tylko pojedyncze roszady. Sam mecz z Powiślem był trudny. Mieli wtedy dobry zespół. Grali tam fajni, doświadczeni zawodnicy. Ale gdy nasi kibice zaśpiewali: “Szły mróweczki”, to aż ciary szły po plecach. Romuś swoim “lisowskim” sposobem wywalczył jedenastkę. Udało mi się wykorzystać karnego. Dało nam to kopa, takiej wiary, że możemy wygrać. Później Romek strzelił na 2:0 i już mieliśmy więcej pewności. Później straciliśmy bramkę i trochę nerwówki było pod koniec. Udało się jednak utrzymać zwycięstwo i była radość w Bytowie.

Do IV ligi weszliście bez większego respektu dla rywali, bo już w pierwszym sezonie zajęliście wysokie 4. miejsce.

Był moment, że mieliśmy serię kilku meczów bez zwycięstwa, ale później to się odwróciło i po prostu fajnie się grało. Większość ludzi była przygotowana na ten poziom. Pozwalały na to umiejętności plus rzetelne podchodzenie do treningów. To pozwalało nam optymistycznie patrzeć w przyszłość. Mieliśmy pomoc z klubu, bo były już jakieś groszówki, które też zachęcały do większej pracy. Oczywiście nie wpływało to jakoś decydująco na nasze zaangażowanie i podejście do meczu, ale wiadomo, że dzięki temu zarówno nam, jak i trenerowi łatwiej się pracowało. Współpraca z klubem dobrze się układała. Był następny krok, pięliśmy się coraz bardziej od strony logistyczno-organizacyjnej i po prostu coraz lepiej to wyglądało w klubie.

Po trzech sezonach w IV lidze awansowaliście do III ligi. To chyba było dla Was, ale też dla kibiców Drutex-Bytovii wielkie święto?

Mecz z Orlętami Reda w 2007 r.

Tak, było to wielkie święto. Tego się nie da zapomnieć. Gdy wracaliśmy z Dzierzgonia, mieliśmy już pewny awans. Tam też wynik był pozytywny. Kibice, na których zawsze mogliśmy liczyć, bo jeździli za nami chyba na wszystkie mecze, już w Dzierzgoniu kupili nam “małe co nieco”, także do Bytowa dojeżdżaliśmy rozluźnieni i w dobrych humorach. Było bardzo fajnie. Pamiętam, że niektóre samochody czekały na nas już przed Bytowem. W autobusie mieliśmy pootwierane okna. Kierowca pozwolił nawet otworzyć drzwi. Przejechaliśmy przez miasto ze śpiewem na ustach. Na stadionie czekało na nas sporo fanów. Jest nawet zdjęcie pamiątkowe z kibicami na stadionie wtedy po awansie. Była to niezapomniana chwila. Raz, że była to nasza radość, ale dwa to żyło tym całe miasto. Gdzie nie poszliśmy czy gdzie się człowiek nie ruszył, tam zawsze byliśmy pozytywnie obierani, rozpoznawani. Czasami aż chciało się być nieco bardziej anonimowy (śmiech). Było to jednak miłe. Wtedy, po naszym przyjeździe czekało na nas chyba 200 kibiców na stadionie. Długo się wtedy cieszyliśmy.

Byłeś częstym egzekutorem jedenastek. Roman Cech strzelał w stylu Panenki, a ty też miałeś jakiś styl, w którym wykonywałeś rzuty karne?

Romek podcinał, a ja często zmieniałem. W zależności od bramkarza czy dnia różnie wykonywałem karne. Pamiętam, że pewnego razu jeszcze w lidze okręgowej nie strzeliłem karnego z Przechlewem, ale to nie przełożyło się na wynik, bo później wygraliśmy dosyć wysoko. Nigdy nie miałem wybranego sposobu strzelania karnego. Strzelałem tak, jak w danej chwili czułem. Czekałem na reakcję bramkarza i często udawało mi się go pokonywać.

Wykonywanie jedenastek przydało się tobie w 2007 roku, kiedy graliście w 1/64 finału Pucharu Polski z Leśnikiem Rossa Manowo. Mecz zakończył się wynikiem 1:1, a o awansie zdecydowały rzuty karne, które wygraliście 4:3.

Na moje nieszczęście przy tym karnym odnowiła mi się kontuzja, którą miałem już wcześniej. Naderwałem mięsień przywodziciela. Później miałem chyba około miesięczną przerwę. Potem normalnie wróciłem do treningów. Mniej więcej od tamtego meczu, szczęśliwego dla klubu, zaczęło się moje nieszczęście. Wysiłek zaczął przekładać się na problemy zdrowotne. Strzelając tego karnego, naderwałem lewego przywodziciela. Odnowiła mi się dość groźna kontuzja. Pamiętam spotkanie w Manowie. Wydawało nam się, że będzie łatwiej, ale przeciwnik stanął na wysokości zadania. Trochę na własne życzenie, bo bliżej końca meczu straciliśmy bramkę, ale po karnych udało się awansować, także byliśmy szczęśliwi.

Myślisz, że to był przedsmak późniejszych sukcesów z sezonu 2009/10?

Okazało się, że tak. Waldek miał plan na puchary. Dużym wydarzeniem był przyjazd Polonii Warszawa do Bytowa. To było małe święto. Nieczęsto przyjeżdżały do nas zespoły z takiej półki. Dwa lata później też się to układało. Niestety nie miałem już tego szczęścia i nie uczestniczyłem w tych historycznych meczach. Wcześniej nie pozwoliło mi zdrowie, a w 2009 roku byłem już po rozwiązaniu kontraktu. Następne pucharowe poczynania chłopaków oglądałem w telewizji. Miałem zaproszenie na spotkanie z Wisłą, ale ostatecznie nie udało mi się być na stadionie, ale oglądałem to w telewizji. Z jednej strony serce cieszyło się, że chłopacy mogą grać w takim meczu, a z drugiej bolało, że mi nie jest dane wystąpić. Niełatwo rozstać się z piłką.

Dobrze radziliście sobie też w regionalnych Pucharach Polski. Kiedy byłeś zawodnikiem Drutex-Bytovii, to dwukrotnie graliście w finale i raz wygraliście pucharowe rozgrywki w regionie (w 2007 r. z KP Sopot 3:4 w dwumeczu; w 2008 r. z Lechią II Gdańsk 3:0).

Dobrze pamiętam przegrany finał po dwumeczu z KP Sopot. Okrutnie się tam męczyliśmy. Nie byliśmy w stanie odrobić strat z pierwszego meczu i nie udało nam się wtedy zdobyć pucharu.

Odchodziłeś z Drutex-Bytovii po rundzie jesiennej sezonu 2008/09. Było to pierwszych kilka miesięcy po awansie do III ligi. Zagrałeś wtedy kilka spotkań i zdobyłeś jedną bramkę. Jak wspominasz tych pierwszych kilka miesięcy gry w Bytovii na tym poziomie rozgrywkowym?

Było mi już trochę ciężko, bo zdrowie odmawiało posłuszeństwa. Za wszelką cenę chciałem, ale niestety, gdy wydawało mi się, że już jest dobrze, wchodziłem w mocniejszy trening, to znowu odzywała się jakaś kontuzja. Były też mecze, w których wdawało mi się, że mógłbym grać, ale trener Waldemar miał inną koncepcję. Może miałem za dużo energii, może wynikało to z mojej ambicji, że na treningach aż człowiek się za bardzo przykładał, za bardzo chciałem pokazać, że należy mi się jeszcze to granie. Organizm niestety dawał pierwsze sygnały, że coś jest nie tak. Może była to zbytnia ambicja, że chciało mi się jak najszybciej wrócić do grania, ale zdrówko dawało już sygnały, że trzeba było zmienić trening. Może powinienem mieć dłuższą rehabilitację, ale niecierpliwość sportowa, spowodowała, że chciałem wracać jak najszybciej. Zagrałem tylko tyle meczów. Szkoda, bo to była dobra drużyna. Sportowo cała liga była już półprofesjonalna. Dosyć dalekie wyjazdy, dobre boiska. Niestety przede wszystkim zdrowie nie pozwoliło mi bardziej pomóc zespołowi.

Z perspektywy lat możesz żałować, że akurat w tamtym momencie odszedłeś z zespołu, bo kilka miesięcy później była ta piękna pucharowa przygoda. Bardzo żałujesz, że w niej nie uczestniczyłeś?

Pewnie, że tak. Marzeniem chyba każdego zawodnika, takiego jak ja, który występował w niższych ligach, było wziąć udział w takiej przygodzie. Poczuć większą piłkę. Zagrać z fajnymi klubami, jak mistrz Polski Wisła Kraków, czy też z poprzednimi klubami, które też grały w wyższych ligach. Zespół swoją charyzmą potrafił rozgrywać wyrównane mecze i wygrywać. Dzięki czemu chłopacy dotarli tak wysoko w Pucharze Polski. Z perspektywy czasu mogę tylko pozazdrościć, bo ja takich przeżyć nie miałem, jak np. Romek [Cech – przyp. red.] czy Zbyszek [Oblizajek – przyp. red.], którzy byli starsi ode mnie, czy nawet Rysiu Mądzelewski, który zagrał w meczu z Polonią Warszawa, a ja musiałem robić coś, czego nie lubię, czyli oglądać mecze z boku.

Wspominałeś, że jednym z głównych powodów rozstania z Drutex-Bytovią były Twoje problemy zdrowotne. Nie wytrzymywałeś już powoli III-ligowych obciążeń?

Częściowo tak. Czasami może trenowaliśmy trochę za mocno. Były pewne momenty, w których my jako starsi zawodnicy mogliśmy potrenować trochę mniej, to może to przełożyłoby się inaczej na zdrowie. To są jednak takie niuanse. Niektórym to nie przeszkadzało, ale mój organizm dawał już mocne sygnały, że po prostu nie wytrzymywałem reżimu treningowego narzuconego przez Waldka.

Jak wspominasz tych sześć lat po Twoim powrocie do Bytowa i jak wspominasz trenera Waldemara Walkusza, z którym przez część tego czasu współpracowałeś?

Mariusz Kalamaszek (na ziemi) podczas meczu z Dębem Dębno Lubuskie w 2008 r.

Drugą przygodę z Bytovią łączę z pierwszą. Nie chciałbym się narazić kibicom lęborskim i klubowi, ale bliższe mojemu sercu są czarno-biało-czerwone barwy. Bardziej emocjonalnie przeżywałem pobyt w Bytowie. Do tej pory przeżywam. Oglądając również dzisiejszą Bytovię, to serce mocniej zabije i ściskam kciuki za chłopaków. Natomiast co do Waldka, to pierwsze lata współpracy z nim były bardzo fajne, ale pod koniec nasze relację się ochłodziły. Trochę rozmijały się nasze spojrzenia na klub. Waldek ciągnął za wszystkie sznurki, układał to wszystko. Moim zdaniem, zresztą nie tylko moim, można było z tej drużyny, z niektórych chłopaków wyciągnąć zdecydowanie więcej, ale Waldek miał swoje specyficzne spojrzenie na sport i prowadzenie drużyny. Pod koniec niestety się ochłodziło. Trochę było to przykre przeżycie, bo nie udało mi się pożegnać z kibicami, czy nawet chłopakami w szatni. Niestety wyszło tak, że odchodziłem z klubu w nie najlepszej atmosferze.

Co najbardziej zapamiętałeś ze swojego pobytu w Bytowie?

Chwil miłych i przyjemnych było bardzo dużo. Chyba najbardziej pamiętny dla mnie był wspomniany awans do III ligi i przejazd autobusem do Bytowa. Za i przed nami jechał wtedy cały kordon samochodów. Ludzie na piechotę też ciągnęli na stadion. Dla mnie była to jedna z najbardziej pozytywnych chwil. A druga z rzeczy nie do opisania, to jest kontakt z chłopakami. Byliśmy bardzo blisko związani, wręcz rodzinnie. Jeden drugiemu pomagał. Trzymaliśmy się razem. Czasem nawet nasze żony czy dziewczyny się na nas gniewały, że przedkładaliśmy nasze koleżeńskie, piłkarskie znajomości ponad prywatne, domowe sprawy. Bardzo miło to wspominam. Trudno nawet obrać to w słowa. Patrząc na całość, to Bytovię wspominam bardzo pozytywnie. Świetne przeżycie. Życzyłbym każdemu przeżyć coś takiego z klubem.

Czyli można powiedzieć, że w szatni mieliście dobrą atmosferę i bardzo dobrze czuliście się w swoim towarzystwie.

Czegoś takiego nie udało nam się stworzyć w Lęborku. Nawet później, gdy wracałem do Pogoni i grałem z dużo młodszymi chłopaki, z którymi udało mi się uzyskać awans do IV ligi. W Bytowie była wśród nas świetna mieszanka charakterów, dzięki czemu tworzyliśmy wspaniałą atmosferę. Myślę, że inni chłopcy podzielają moje zdanie. Była to tak specyficzna szatnia. Gdy już się do niej weszło, to nie chciało się wychodzić.

Myślisz, że dzięki temu osiągaliście takie sukcesy?

Przede wszystkim dlatego. Udało nam się stworzyć coś fajnego. Od najstarszego Rysia, który niejednokrotnie potrafił nawet z siebie pożartować, po prostu miał dystans do siebie. Inni podobnie. Nikt na nikogo się nie obrażał. Mimo że nie brakowało różnych żartów, gagów, ale nikt na nikogo się nie boczył. To było widać, że jeden za drugiego walczył, wkładał nogę tam, gdzie ktoś inny by nie włożył. Kolega za kolegę potrafił narazić zdrowie. Na pewno atmosfera w szatni przekładała się w bardzo dużej mierze na nasze wyniki na boisku.

Po odejściu z Bytowa grałeś przez pół roku w Pogoni Lębork, następnie odszedłeś, aby wrócić do Lęborka latem 2012 roku. W ciągu swojej kariery miałeś kilka podejść do tego klubu.

Miałem do niego sentyment, bo mieszkam w Lęborku już od wielu lat. Po odejściu z Bytowa grałem też w Potęgowie przez prawie trzy lata. Tam spędziłem bardzo miły okres. W IV lidze grałem jeszcze dużo w zespole Mirka Iwana. Bardzo miło wspominam Potęgowo, jako mój pierwszy klub. Jak zadzwonili i zapytali czy nie chciałbym jeszcze pograć, to odpowiedziałem: “Daj Boże, jak zdrowie pozwoli, to pewnie”. Okazało się, że grałem tam prawie trzy lata. Myślę, że nawet z niemałymi sukcesami. Bramek udało mi się jeszcze trochę strzelić, miałem też trochę asyst. W Potęgowie na stare lata miałem bardzo miłą przygodę. Szkoda, że szaleństwo działaczy doprowadziło do tego, że klub niemal zniknął z piłkarskiej mapy Polski. Wiele się zmieniło. Chłopaki grają teraz w A klasie.

Mimo 45 lat na karku ciągle kopiesz piłkę. Ostatnio w Chrobrym Charbrowo w A klasie.  Czujesz się jeszcze na siłach rywalizować z chłopakami często dwa razy młodszymi od siebie?

Ostatnio któryś raz żegnałem się z chłopakami i trenerem. Myślałem, że już młodsi powinni grać. Rozsądek podpowiada, że trzeba sobie już odmówić tej przyjemności. Ostatnio wystąpiłem nawet w sparingu, ale na wiosnę już nie planuję grać. Jesienią rozegrałem jeszcze kilka pojedynczych meczów. Ale teraz planuję trzymać się swojej decyzji. Nigdy jednak nie mówię nigdy i może jednak kiedyś zagram mecz ligowy. Bardziej chcę jednak działać w kierunku trenerki. Od jakiegoś czasu prowadzę wspólnie z kolegą z Pogoni Lębork – Oskarem Jasińskim szkółkę piłkarską Diament Lębork dla dzieci w wieku od 5 do 11 lat.

Zwiedziłeś kilka klubów z Pomorza. Najmilej wspominasz Bytovię, a pozostałe kluby?

W pamięci utkwił mi też Lębork, bo występowałem tutaj najdłużej. Rozegrałem trochę meczów i nawet bywałem kapitanem. Z reszty moich przygód, to pół roku byłem w Gniewinie, chwilę byłem w Nowej Wsi Lęborskiej na poziomie okręgówki. Zawsze poznawało się tam nowych znajomych, także ogólnie miło to wspominam. Właściwie znikąd nie odchodziłem w złości. Z niektórymi poznanymi piłkarzami do dzisiaj utrzymuję kontakt. Myślę, że tak powinno być. Niestety wyżej nigdzie nie udało mi się pograć. Swego czasu w młodszym wieku, gdy jeszcze byłem zawodnikiem Pogoni Lębork, to bywało zainteresowanie innych klubów, ale nigdy żaden transfer do jeszcze wyższej ligi nie doszedł do skutku. Trzecioligowy poziom to był mój Everest.

Jak wspominasz było zainteresowanie klubów z wyższych lig. Jakich?

Był taki czas, że byłem na testach w Warcie Poznań. Pojechałem tam razem z Darkiem Ulanowskim, późniejszą gwiazdą i ikoną Arki Gdynia. Pamiętam, że bardzo dobrze przeszliśmy testy, a to były czasy, gdy Warta była w I lidze. Działacze lęborscy trochę nas jednak przyblokowali i wróciliśmy do Lęborka. Wiem, że było też zainteresowanie z innych klubów, ale zabrakło w niektórych momentach trochę odwagi, może tego, aby ktoś podpowiedział, poprowadził. Pamiętam, że gdy Arka była już w II lidze, to też była dość mocno mną zainteresowana, ale nie zdecydowałem się na ten zespół, bo w Lęborku był wtedy dobry czas i postanowiłem zostać.

Utrzymujesz jeszcze kontakt z kolegami, z którymi grałeś w Drutex-Bytovii?

Z częścią utrzymuję. Czasem do niektórych zadzwonię czy jak przejeżdżam przez Bytów, to spotykamy się na kawę czy jakieś małe piwko. Tego się nie zapomni. Tylu godzin potu na treningach, obozach czy meczach. Raczej się lubiliśmy, ale na pewno szanowaliśmy, także bardzo chętnie jak tylko jest możliwość, to próbujemy do siebie dzwonić. Zawsze składamy sobie nawzajem życzenia świąteczne.

Bywasz czasem w Bytowie?

Bywam jak najbardziej. Dzięki uprzejmości klubu otrzymałem karnet na rundę jesienną. Byłem na trzech czy czterech meczach. Zawsze z sentymentem wracam do Bytowa. Przyjeżdżam i będę przyjeżdżał. W najbliższych latach, jeśli będzie możliwość, to na pewno zawitam na stadion przy Mickiewicza 13.

Zdarza Ci się, że rozpoznają Cię jeszcze ludzie z Bytowa?

O dziwo tak. Jest to bardzo miłe. To, co było zbudowane na płaszczyźnie zawodnicy – kibice, to bardzo fajna relacja. Nawet teraz, gdy spotykam ludzi, którzy pamiętają mnie z gry w Bytovii, to się witają i wspominają dawane czasy.

Parę lat temu na 70-lecie klubu miałeś okazję wystąpić w Bytowie ze starymi kolegami z boiska w specjalnym “Dobrym Meczu”. Razem z Wami zagrała legenda bytowskiej piłki Kazimierz Dankiewicz.

Tak, niesamowita sprawa, że mogliśmy wszyscy razem zagrać. Odnośnie trenera Dankiewicza przypomina mi się pewna historia. W czasie mojej pierwszej przygody w Bytovii w III lidze był taki moment, że po zwolnieniu trenera Zaborowskiego, a przed przyjściem trenera Karaczuna pan Kaziu Dankiewcz prowadził z nami zimą pojedyncze treningi. Mój dobry kolega Krzysiu Babiński, którego zresztą serdecznie pozdrawiam, to chłop mocnej postury, prawie dwa metry wzrostu. Mieliśmy zimą trening. Gierkę na śniegu. Tak wyszło, że trenerowi Dankiewiczowi brakowało kogoś do pary i pograł z nami. Z nudów uczyłem Krzyśka wślizgów na śniegu, jakoś dzień czy dwa wcześniej. Wyszła taka sytuacja stykowa, że trener Dankiewicz nawinął się Krzyśkowi, a ten w przypływie fantazji postanowił tym wślizgiem zawalczyć. Biedny pan trener jak dał nura w śnieg, jak Krzysiu go potraktował tym wślizgiem, to wyglądało to przekomicznie, aż trudno ubrać to w słowa. Na szczęście trenerowi nic się nie stało, wstał i jeszcze Krzysia pochwalił za to, że próbował powalczyć. Świetny człowiek. W “Dobrym Meczu” wszedł, zagrał, nawet pobiegał. Daj Boże każdemu takie zdrowie. Fajny człowiek. Mogę mu życzyć tylko wszystkiego dobrego.

Śledzisz wyniki Bytovii?

Tak, na bieżąco. Na pewno to, że Rysiu Mądzelewski jest asystentem, jeszcze wzmogło moje zainteresowanie klubem. Rysiowi oraz Adrianowi Stawskiemu szczerze kibicuje i życzę im jak najlepiej. Klubowi również życzę wszystkiego, co najlepsze i samych pozytywnych wyników.

Poza tym, że grałeś w piłkę, to jesteś również wojskowym w 1 Batalionie Zmechanizowanym w Lęborku. Na czym polega twoja praca?

To jest trochę złożone, bo w wojsku nie jest tak, że się robi jedną tylko czynność. Robi się coś w zależności, jaka jest potrzeba. Czasami jestem kierowcą dowódcy bądź zastępcy dowódcy, albo biorąc pod uwagę, że mam uprawnienia na agregaty prądotwórcze, to na ostatnim poligonie miałem takie nieszczęście, że musiałem pracować na tym agregacie i dostarczać prąd. To jest dość ciężkie zajęcie na poligonie. Na co dzień pracuję w sztabie, taka papierkowa robota przy żywieniu. Trzeba to wszystko uporządkować, aby nie zabrakło jedzenia dla służb w batalionie.

Jest to trudna praca?

Nie jest to łatwy kawałek chleba. Z powrotem do wojska przychodziłem, mając 35 lat, także ciężko było przyzwyczaić się do pewnego rygoru. Na co dzień można się nauczyć tej pracy. Myślę, że cywile nie zdają sobie sprawy, jaki to jest ogrom wyrzeczeń i samodyscypliny. Nie jest to łatwe, aczkolwiek przynosi satysfakcję.

A skąd pomysł, by w wieku 35 lat wrócić do wojska?

Zasugerował mi to pewien znajomy, z którym znamy się oczywiście przez sport. Jest wuefistą u nas w batalionie i on mnie do tego namawiał. Był wtedy dość duży pobór. W 2010 roku przychodziłem do pracy. Złożyłem papiery, przeszedłem wszystkie badania. Myślałem, że z piłką trzeba powoli kończyć przygodę, a przynajmniej z tym, że większość moich zajęć była podporządkowana pod piłkę. Trochę trzeba było przewartościować swoje życie. Poszukać jakiejś stabilizacji. Padło na wojsko. Jest to praca na miejscu w Lęborku. Poukładałem to z żoną i pracuję.

Wojsko pozwala Ci utrzymać formę?

Tak. Co roku mamy egzaminy sprawnościowe, także trzeba dbać o formę. Gorzej to wygląda na poligonach, bo te zajęcia są męczące dla organizmu, ale dwa czy trzy tygodnie i człowiek doprowadzi organizm do porządku. Myślę, że w żadnej innej pracy nie można sobie na to pozwolić. Mamy też zajęcia z wuefu, także to pozwala utrzymać kondycję fizyczną.

Po 35 latach gry w piłkę nadszedł czas, aby odwiesić buty na kołku?

Tak, chyba już nadszedł ten czas. Nikt nie jest niezniszczalny. Młodzi niech biorą się za robotę. Chcę ich teraz oglądać na stadionach. Nich pokażą, że mają te sportowe charaktery. Niech oni teraz przejmą pałeczkę. Chciałbym, żeby więcej młodzieży biegało po boiskach. Dlatego też chcę działać jako trener, żeby zaszczepić dzieciom pasję do sportu, do futbolu. Oczywiście ma to być dla nich przede wszystkim zabawa, a jeśli któryś z moich podopiecznych zrobi większą karierę, to na pewno będę miał z tego satysfakcję.

Foto: Bogdan Adamczyk, własne.