Znani Niezapomniani: Artur Kobiella
Kiedy wracał do Bytovii w 2003 r., nie spodziewał się, że spędzi tutaj dekadę. Brał udział w sześciu awansach wywalczonych przez pierwszą i drugą drużynę. Jest jednym z zawodników z największą liczbą występów w czarno-biało-czerwonych barwach. Poznajcie Artura Kobiellę, bohatera kolejnego odcinka serii “Znani Niezapomniani”.
Kiedyś w pewnym tekście o Tobie przeczytałem, że jesteś niesamowicie waleczny i nigdy nie opuszczasz. Zgodzisz się z taką opinią?
Pewnie coś w tym było. Chociaż nieraz brakowało mi umiejętności, ale zawsze wkładałem całe serce do gry. Wydaje mi się, że utrzymałem się w tym klubie tyle czasu m.in. dzięki wspomnianym przez Ciebie cechom. Nie będąc fałszywie skromnym, uważam, że cech wolicjonalnych nigdy mi nie brakowało.
Jesteś wychowankiem Kaszubii Studzienice. Jak wyglądały Twoje początki właśnie w tym zespole?
Na pewno dużo nauczyłem się w Kaszubii, ale najwięcej nauczyłem się w Bytowie, przychodząc tutaj do trenera Dankiewicza. Trafiłem do Bytovii, mając 16 lat, a kiedyś nie było tylu grup juniorskich, co obecnie. Był często tylko junior starszy i potem zespół seniorów. Natomiast oczywiście jestem wychowankiem Kaszubii. Grałem tam do 16 roku życia. Potem te 4 lata, które ukształtowały mnie jako piłkarza, spędziłem już w Bytowie.
Jak trafiłeś do Bytovii?
W pewnym stopniu wpływ miało to, że mój brat grał w Bytovii. Były również rozgrywki międzyszkolne, w których z finałów powiatowych do kolejnego szczebla można było dobrać dwóch czy trzech zawodników z innych szkół z regionu. Pamiętam, że wtedy trener Wojciech Wojgienica do “jedynki” (dawna Szkoła Podstawowa nr 1 w Bytowie – przyp. red.) dokooptował właśnie mnie i Michała Tarasiewicza. Grali tam wtedy Karol Szymlek, Kamil Chojnacki oraz wielu innych chłopaków, którzy występowali w Bytovii. Tak się poznaliśmy. Od słowa do słowa oni zaczęli nas namawiać, żebyśmy przyszli tutaj do juniorów. Tak też się stało. Jak poszedłem do drugiej klasy liceum, to przyszedłem też do Bytovii.
W naszym zespole zadebiutowałeś jako 16-latek 1 maja 1996 r. w spotkaniu przeciwko Jantarowi Ustka. Pamiętasz swoje pierwsze mecze w czarno-biało-czerwonych barwach?
To były trudne czasy. Po spadku z III ligi ten zespół był budowany od nowa. Był taki moment, że nie bardzo było komu grać w seniorach. Trochę brakowało ludzi, a to były jeszcze takie czasy, że jako juniorzy jeździliśmy z seniorami na mecze. Najpierw grali on, potem my. Dlatego często zdarzało się tak, że graliśmy połówkę w seniorach, a potem jeszcze całe mecze w juniorach. Wielu z nas w tamtym sezonie debiutowało. To właśnie wtedy poza mną przygodę z Bytovią zaczynali: Michał Tarasiewicz, Karol Szymlek, Kamil Chojnacki czy Arek Data.
Czy to, że jeździliście z seniorami, miało wpływ na to, że zadebiutowałeś w tak młodym wieku?
Myślę, że tak. Chociaż mieliśmy wtedy bardzo fajny zespół juniorów. Pamiętam, że w okręgówce walczyliśmy m.in. z Gryfem Słupsk. Były trzy czy cztery zespoły walczące o 1. miejsce, które dawało awans do makroregionu. Większość zespołu miała wtedy po 17 lat, gdzie w innych zespołach w juniorze starszym często grali zawodnicy starsi od nas. Mieliśmy wtedy ambicje, żeby wygrać ligę i zagrać w makroregionie, ale potrzeba była taka, żeby grać w seniorach. Dlatego troszeczkę nam zabrakło punktów w juniorach. Z drugiej jednak strony była to cenna nauka na przyszłość, bo jednak piłka juniorska i seniorska bardzo się od siebie różnią.
Zapewne nabraliście wówczas sporo doświadczenia?
Na pewno. Pamiętam, że pierwsze mecze w seniorach, mimo że mieliśmy dobry zespół w juniorach, to w okręgówce w pierwszym zespole była jednak duża różnica. Szczególnie pod względem fizycznym. Dzięki temu jednak nabyliśmy dużo doświadczenia, co później zaprocentowało.
Gdybyś miał porównać piłkę juniorską z tamtych czasów i seniorską. Czym to się różniło?
Fizycznie było zupełnie inaczej. Byliśmy wtedy inaczej zbudowani jako 16- czy 17-latkowie. W walce z doświadczonymi zawodnikami to była różnica. Do tej pory uważam, że jeśli ktoś nie gra w seniorach mając 16 czy 17 lat, to raczej nie ma szans, żeby zaistnieć w tej piłce na wyższym szczeblu.
Pamiętasz pierwszy sezon i pierwszą bramkę zdobytą w Bytovii?
Oczywiście. Było to spotkanie z Garbarnią Kępice. Zremisowaliśmy wtedy 3:3. To było świetne uczucie. Może była to tylko okręgówka, ale wtedy była duża radocha z tego gola.
Gdybyś miał sobie przypomnieć to uczucie, które towarzyszyło Ci, gdy jako młody chłopak zaczynałeś w Bytovii, wychodziłeś na stadion i zdobywałeś pierwsze gole w dorosłej piłce, to jak to było?
Fajnie, bo pamiętam, że chociaż kiedyś była tylko okręgówka, ale bardzo dużo ludzi chodziło na Bytovię w tamtym okresie. To była duża przyjemność grać wtedy w seniorach. Tym bardziej że wiązało się to z tym, że ludzie nas rozpoznawali i zagadywali na mieście. Często pytali: “Jak tam forma chłopaki?”. Świetna sprawa.
Po pewnym czasie odszedłeś z Bytovii. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że poszedłem na studia i nie było możliwości, żebym trenował. Myślę, że mijałoby to się z celem, gdybym przyjeżdżał tylko na mecze. To były takie czasy, że brakowało ludzi do gry w Bytowie i były duże zawirowania, jeśli chodzi o trenerów, którzy często się zmieniali. Wtedy bytowska piłka wpadła w pewien dołek.
Ale grałeś w Studzienicach?
Tak, bo to było jednak na miejscu, stamtąd pochodzę i było mi po prostu bliżej.
Czyli spędziłeś 5 sezonów w Kaszubii, bo tyle trwały twoje studia?
To było aż tyle? (śmiech). Akurat wtedy to chociaż w Bytowie był dołek, jeśli chodzi o organizację, to dla Studzienic był to dobry okres. Prężnie działał wówczas zarząd. Fajnie to wyglądało i odnosiliśmy sukcesy. Awansowaliśmy nawet do okręgówki. Byliśmy w jej czubie. Fajna ekipa była w Studzienicach. To był miło spędzony czas.
W 2003 r. wróciłeś do Bytovii. Dlaczego akurat wtedy?
Pamiętam, że mieliśmy dużo meczów przeciwko Bytovii. Był wtedy rzucony taki pomysł, żebym wrócił do Bytowa, a pamiętam, że w odwrotnym kierunku, czyli do Kaszubii przeszedł Łukasz Kroll. To był transakcja wiązana, że ktoś miał trafić do Studzienic, a ja miałem ponownie zagrać w Bytowie. Wówczas do Bytovii wchodził też Drutex. Zdecydowałem, że spróbuję znowu i zobaczę, jak to tym razem będzie wyglądało w tym klubie.
W sezonie 2003/04 zabrakło bardzo mało do awansu. Zajęliśmy 3. miejsce, a losy tego, kto zagra w IV lidze, ważyły się praktycznie do samego końca sezonu. Czego wtedy zabrakło?
Myślę, że trochę jakości. Mielimy wiele fajnych meczów, które wysoko wygrywaliśmy, ale porównując to do sezonu kolejnego, to zabrakło nieco umiejętności w decydujących spotkaniach. Nie byliśmy na tyle mocni. Paradoksalnie może i dobrze się stało. Nie chce teraz przesądzać, ale ciekawe jakbyśmy wyglądali w IV lidze z tym składem, który mieliśmy wtedy w okręgówce. Oczywiście momentami zabrakło nieco szczęścia, ale przede wszystkim brakowało jakości.
Po erze trenera Kołakowskiego przyszła era Waldemara Walkusza. Co się zmieniło?
Na pewno trener Walkusz poukładał wiele rzeczy organizacyjnie. Pamiętam, że wtedy gdy nie awansowaliśmy, to Kaszubia Studzienice również grała w okręgówce. Powiedziałem sobie, przychodząc do Bytovii, że jeśli nie uda nam się awansować, to wracam do Studzienic. Trenera Walkusza pamiętam z czasów, gdy Karol Szymlek przechodził do Pogoni Lębork. Jeździliśmy wówczas razem na treningi. To było w wakacje, po których miałem iść do klasy maturalnej. Już wtedy trener Walkusz chciał mnie u siebie w Pogoni, która grała w III lidze. Chciałem się jednak dobrze przygotować do matury, dlatego wówczas tam nie trafiłem. Gdy trener Walkusz pojawił się w Bytowie, to spotkaliśmy się ponownie. Porozmawiałem też z Rafałem Gierszewskim, który powiedział mi, że nie ma opcji, żebym odszedł. Bardzo mnie wówczas namawiał do pozostania w Bytovii. Dałem się przekonać i bardzo się z tego cieszę.
Maciek Maciejewski powiedział mi, że po awansie z okręgówki do IV ligi nie odczuł zbyt dużego przeskoku czy różnicy poziomów. U ciebie było podobnie?
Jak najbardziej. Sezon wcześniej może faktycznie brakowało nam nieco jakości czy umiejętności, ale gdy awansowaliśmy do IV ligi, mieliśmy silną kadrę. Wtedy grał już z nami Romek Cech, który z Kamilem Chojnackim stworzył świetny duet napastników. Podwaliny pod mocny zespół mieliśmy już w okręgówce. Wystarczyło tylko kilka korekt w składzie i z powodzeniem graliśmy w IV lidze.
Wtedy bardziej niż różnicę poziomów odczuwaliśmy swoistą niepewność. Zastanawialiśmy się co to będzie, bo było tam kilka silnych ekip. Byliśmy ciekawi, jak te mocniejsze drużyny prezentują się na boisku.
Może więc III liga to już był wyższy poziom i było to już większe wyzwanie?
Nie odczuwałem wielkiego przeskoku między IV a III ligą. Myślę, że była to podobna sytuacja, jak pomiędzy okręgówką a IV ligą. Była tam na pewno wyższa kultura piłkarska. To nie były już zespoły czy zawodnicy z przypadku. Nie była to jednak jakaś wielka różnica.
Po awansie do III ligi przydarzyła się Wam słynna i wspominana do dzisiaj historia w Pucharze Polski zakończona w 1/8 finału meczem z Wisłą. Jak z Twojej perspektywy wyglądała droga do tego meczu?
Zawsze do spotkań z tymi lepszymi zespołami podchodziłem bezstresowo. Z taką pozytywną mobilizacją. Z myślą, że do stracenia nie mamy nic, a tylko możemy coś fajnego pokazać. Wtedy to była super przygoda. Pierwszy mecz graliśmy z OKS-em Olsztyn. Pamiętam, że piłkarsko wyglądali od nas trochę lepiej, ale naszym zaangażowaniem wygraliśmy. Zresztą trener Walkusz nie pozwoliłby, żeby zabrakło motywacji i woli walki na boisku. Jak przeskoczyliśmy Olsztyn, to właściwie czego mieliśmy się bać? Wszystko, co mogliśmy ugrać, to było nasze i graliśmy na spokojnie. Bez zbędnego stresu, tylko na pozytywnej mobilizacji, że coś fajnego możemy ugrać.
Czy widać było wyższy poziom sportowy przy kolejnych rywalach z wyższych lig?
Pamiętam, że gdy graliśmy z II-ligowy wówczas Turem Turek, to byliśmy lepsi od nich. Nie było wtedy widać różnicy, kto gra w której lidze. Potem przyszła kolej na Polonię Bytom, która wtedy grała w ekstraklasie. Myślę, że też nie było widać różnicy. Wygraliśmy 2:1, ale to nie było tak, że mieliśmy tylko te dwie sytuacje, po których zdobyliśmy bramki. Stworzyliśmy więcej sytuacji. Też miałem niezłą okazję. Dostałem fajną piłkę na 16 metrze. Niestety uderzyłem nad bramką. Może nie jestem obiektywny, może byli trochę lepsi, ale na pewno nie było tak, że oni grali, a my tylko się broniliśmy. To był wyrównany mecz i nie odczułem na boisku tego, że gramy z zawodnikami z ekstraklasy.
Polonia zajmowała wówczas wysokie miejsce w tabeli ekstraklasy. Wyeliminowanie tego zespołu, to była spora sensacja.
Na pewno, ale ze śmiechem wspominam spotkanie poprzedzające spotkanie z Polonią. Graliśmy mecz ligowy z Dębem Dębno w Bytowie. Na to spotkanie przyjechali wysłannicy Polonii. Akurat wtedy nie zagrałem. Siedziałem na trybunach, a przede mną siedzieli właśnie ci obserwatorzy z Bytomia. Zagraliśmy bardzo słaby mecz. Śmialiśmy się potem, że jak oni spojrzeli na to, co my wyprawiamy na tym boisku, to nawet nie bardzo mieli co notować. Wyglądaliśmy na tak słaby zespół, że nie wiem, czy można coś było z naszej gry wywnioskować. Może nie przygotowali się na to, że w Pucharze Polski może to wyglądać zupełnie inaczej. Z Dębem zagraliśmy katastrofalnie. Praktycznie nie stworzyliśmy sobie żadnej sytuacji. Akurat tak się szczęśliwie złożyło, że zremisowaliśmy to spotkanie 0:0. Natomiast z Polonią wyglądało to zdecydowanie lepiej, jakby wyszedł całkowicie inny zespół.
Po meczu z Polonią poświęcono wam sporo miejsca prasie. Pamiętasz taki tytuł z “Przeglądu Sportowego: “Mali też mogą być wielcy”?
Pamiętam. Wtedy chyba większość z nas od razu pierwsze co zrobiła w czwartek, to kupiła gazety i sprawdzała, co tam o nas piszą. Fajna sprawa, bo wtedy zainteresowały się nami też media centralne. Do mnie dzwonili dziennikarze np. z Gazety Wyborczej. Komu to się śniło, że będziemy mieli możliwość gry z ekstraklasowcem, co więcej wygramy z nim i to w Pucharze Polski. To była super sprawa. Mało kto się tego spodziewał, ale udało się.
A potem przyszedł mecz z Wisłą Kraków…
Historyczny mecz. Niedawno do Bytowa przyjechały Legia czy Śląsk, a ludzie tego tak nie przeżywali. Wtedy jak miała przyjechać Wisła, to chyba cały powiat wiedział, co jest grane, bo gdy tylko wjeżdżało się do Bytowa, to miasto było ustrojone w wizerunki zawodników i zapowiedzi meczu. Stworzyła się atmosfera wielkiego widowiska. Nawet moi koledzy ze studiów dzwonili, żebym załatwił bilety, bo już nigdzie nie mogli ich dostać. A te bilety wcale tanie nie były. Śmialiśmy się, że jak bilet kosztuje 50 zł, to kibice nie przyjdą i czy zarząd trochę nie poszalał z tymi cenami. Okazało się jednak, że dobrze trafili. Chociaż wejściówki nie były tanie, to ludzi było bardzo dużo. Pamiętam też, że gdy z Rysiem [Mądzelewskim – przp. red.], Koniem [Maciek Maciejewski – przyp. red.] i Bladym [Tomek Cierson – przyp. red.] szliśmy na mecz przez miasto, to kibice otwierali szyby w samochodach i krzyczeli: “Chłopaki nie dać się!”. Wtedy poczuliśmy się jak piłkarze.
Pamiętasz bilbordy z wizerunkami zawodników i wierszyki o każdym piłkarzu? Może przypominasz sobie ten, który był napisany o Tobie?
Nie pamiętam dosłownie, ale gdy ostatnio porządkowałem stare graty, to znalazłem kalendarz z tego meczu. Pokazywałem go synowi i powiedziałem, jakie to było święto na mieście, że była Wisła. Z wierszyka pamiętam tylko końcówkę: “Nie Bogumił to Kobiela, nasz Kobiella bramki strzela”. Coś takiego.
To był chyba mecz z najliczniejszą publicznością na trybunach, w jakim występowałeś?
Myślę, że tak. Bardzo dużo ludzi wtedy pojawiło się na stadionie. Jedna sprawa to były dostawione trybuny, ale druga to nasz młyn, który zrobił taką atmosferę, że świetnie się grało.
Pamiętasz może, co trener Walkusz powiedział Wam w szatni przed meczem?
Tak jak zawsze potrafił motywować, tak tym razem był wyjątkowo spokojny. Przed Wisłą powiedział tylko, że mamy wyjść, zagrać jak najlepiej i zachować pełen spokój. Co pokażemy i co uda nam się ugrać, to nasze. Nie było presji.
Przygotowywaliście się jakoś specjalnie do tego meczu?
Nie, to był ten okres, kiedy w lidze było słabo. Padł taki pomysł, żeby przełożyć mecz z Energetykiem Gryfino przed spotkaniem z Wisłą, żeby się bardziej przygotować do Pucharu. Oni się nie zgodzili. Ale co ciekawe wygraliśmy z nimi 4:1 i może wtedy trochę wykopaliśmy się z tego dołka. Wyszedł nam dobry mecz, potem kilka dni później zagraliśmy całkiem niezłe spotkanie z Wisłą.
Pracowałeś wtedy w szkole. Nie było problemu ze zwolnieniem na mecz z Wisłą (śmiech)?
Pewnie, że nie (śmiech). Graliśmy o 13:00 i pamiętam, że wszyscy uczniowie, którzy chcieli, byli zwolnieni i mogli pójść oglądać mecz na świetlicy. Wielu moich uczniów to wtedy oglądało. Dla szkoły to też była swego rodzaju nobilitacja, że nauczyciel, który w niej pracuje, gra z ówczesnym mistrzem Polski. Kilku uczniów było też na meczu z rodzicami czy innymi opiekunami i na żywo w Bytowie oglądali to spotkanie.
Taka atmosfera, jaka stworzyła się wokół tego meczu, już chyba nigdy się nie powtórzy.
Niepowtarzalny mecz. Tylu kibiców na trybunach i fantastyczny doping. Fajnie to było zorganizowane. Był nawet konferansjer i cheerleaderki.
Przejdźmy do tego, co działo się na boisku. Zagraliście niezłe zawody i chyba wstydu nie było?
Nie było źle, ale tym razem to na boisku było widać różnicę. To był jednak mistrz kraju. W środku grał Cantoro, a on był bardzo silnym zawodnikiem i jak tylko mieliśmy walkę w kontakcie, to po prostu się od niego odbijałem. Oni wtedy może nie grali najmocniejszym składem, ale wystąpili: właśnie Cantoro, Marcelo, Junior Diaz, Małecki, Garguła, Burliga czy Cebanu w bramce, także przyjechało kilku dobrych piłkarzy. Fajne było to, że na boisku okazywali pełną kulturę i szacunek. Nie było lekceważenia. Pamiętam, że chociażby Wojtek Łobodziński czasem wymienił kilku słów na boisku i przy jakimś starciu zawsze podał rękę i przeprosił. Bardzo fajni zawodnicy.
Swoją drogą Krzysiu Bryndal, który wzrostem nigdy nie grzeszył, ale parę razy poprzestawiał późniejszego zawodnika PSV Eindhoven – Marcelo i nawet wygrał z nim kilka główek. To był dobry mecz w wykonaniu Krzysia.
Wracając jednak do ich zachowania, to później spotkaliśmy się z nimi na bankiecie. Szef Drutexu pan Leszek Gierszewski zorganizował spotkanie z zawodnikami Wisły. Porobiliśmy wtedy wspólne zdjęcia. Bardzo kontaktowi zawodnicy. Nie było problemu, żeby pogadać, zebrać autografy na koszulce czy piłce.
Zbierałeś wtedy podpisy?
Pewnie. Wziąłem dla chrześniaka piłkę i pozbierałem autografy. Teraz zresztą właśnie ten mój chrześniak Mariusz Czajkowski gra w SMS-ie Łódź, także też idzie piłkarskim szlakiem. Pamiętam, że tych prawie dziesięć lat temu bardzo się cieszył, że dostał taki prezent.
Wracasz czasami do tego meczu? Oglądasz go np. na DVD?
Cały czas się zbieram, bo mam płytę z tym spotkaniem w domu. Chcę pokazać ją synowi. Raz tylko oglądałem ten mecz. Zaraz po nim na bankiecie w Bismarcku. Od tamtego czasu nie oglądałem tego meczu od początku do końca. Był też reportaż w Telewizji Polskiej.
No właśnie. Robił go Maciej Jabłoński. Jak wspominasz ten materiał i współpracę ze znanym dziennikarzem?
Maciek to był bardzo przyjemny dziennikarz. Był lekki stresik, bo to się nie zdarza na co dzień, że przyjeżdża do ciebie telewizja i przeprowadza z tobą wywiad, ale to się później bardzo fajnie oglądało. Nie każdy ma możliwość, żeby o nim czy o jego drużynie telewizja robiła tak duży reportaż. Bardzo miło to wspominam. Z Maćkiem mieliśmy później kontakt jako zespół. Bardzo nam kibicował. Podobało mu się to, co zobaczył w Bytowie. Fajną drużynę oraz przyjaznych i otwartych zawodników. Potem na jeden z obozów pojechał z nami Michał Zawacki, który też pracował wówczas w TVP i zawsze przekazywał pozdrowienia od Maćka. Mówił, że on bardzo miło wspomina Bytovię.
Mówisz, że masz płytę z tym meczem. Masz też nagrane inne spotkania?
Mam dużo płyt np. z obozu, jak graliśmy z Jagiellonią. Również kilka innych spotkań. Mam nadzieję, że kiedyś będzie okazja to obejrzeć i powspominać.
Ale chyba czasami wracasz myślami do tej pucharowej przygody?
Czasami, gdy np. córka znajdzie jakieś zdjęcia, to wspominamy. Zawsze jednak byłem taki, że nie żyłem przeszłością. Mam różne statuetki, ale starałem się patrzeć do przodu, a nie wstecz i rozpamiętywać, że gdzieś kiedyś coś osiągnąłem.
Było jakieś parcie, jeśli chodzi o Puchar Polski? Czy było to po prostu na zasadzie, że skoro idzie, to idzie, gramy dalej, ale bez presji?
Mieliśmy świadomość tego, że jest głośno o sponsorze, który przecież wydawał na piłkę w Bytowie duże pieniądze. Zawsze był hojny, gdy był sukces sportowy. Może nie były to nie wiadomo jak wielkie pieniądze, ale za każdy sukces w pucharach sponsor nas hojnie wynagradzał. Mieliśmy świadomość, że zyskamy na kolejnych awansach, ale też chcieliśmy, żeby o sponsorze zrobiło się głośno. Myślę, że te awanse były z korzyścią dla całego środowiska piłkarskiego w Bytowie. Nie było jakiegoś odgórnego parcia, że musimy awansować, bo puchar to podstawa. Nie, to był dodatek. Dla nas najbardziej liczyła się liga.
Trudno było Wam się zmotywować po sukcesach pucharowych do spotkań w lidze?
Dużo robi głowa. To nie było tak, że my kogokolwiek lekceważyliśmy, tylko że piłka nożna bywa na tyle perfidna, że dużo ci da, ale potem też dużo zabierze. Graliśmy mecz z Dębem Dębno. Przegrywaliśmy 0:1, Darek Kasperowicz dostał czarowną kartkę, a paradoksalnie ten mecz ostatecznie wygraliśmy 6:3. W wielu meczach na pewno nie byliśmy gorsi, ale to czasami zabrakło skuteczności, to znowu czegoś jeszcze. Było tak, że raz nie wygrałeś, później drugi, potem nerwówka, bo przegrałeś trzeci raz. A ciężko się gra, gdy masz świadomość, że nie idzie. Nogi są spętane, brakuje luzu i pewności. Podejrzewam, że część z nas robiła wszystko, żeby nie brać tej odpowiedzialności za grę na siebie i później te wyniki były nie najlepsze.
Pamiętam jednak, że na koniec jesieni, gdy mieliśmy kiepską pozycję w lidze, to w ostatnich 6 meczach zdobyliśmy 15 punktów i wydawało się nam, że idziemy do góry. Wtedy skończył się też Puchar i zaczęliśmy fajnie punktować. Ten jeden mecz, który przegraliśmy, był z Kaszubią Kościerzyna, to graliśmy świetnie w pierwszej połowie. Wygrywaliśmy 1:0, a sytuacji mieliśmy tak dużo, że gdybyśmy prowadzili 5:0, to kościerzynianie nie mogliby mówić o niesprawiedliwości. Po przerwie to wszystko się posypało. Dostaliśmy bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego, później straciliśmy drugiego gola i przegraliśmy 1:2. Był to jedyny mecz, który przegraliśmy w tych 6 kolejkach. Wtedy wydawało się, że idziemy w dobrą stronę. Na wiosnę jednak wyszło, jak wyszło i skończyło się to nie najlepiej.
Wtedy mieliście dużo szczęścia, bo prawie spadliście z ligi. Uratował Was Piast Choszczno, który wycofał się z rozgrywek.
Dokładnie, ale to nie było tak, że czas było gasić światło, bo spadliśmy. Nie. Fajnie się wtedy zachował sponsor. Powiedzieli nam, że: “Trudno, spadliście, ale teraz budujemy zespół, żeby być jeszcze silniejsi w IV lidze i za rok wrócić do III ligi”. Przyszli wtedy Kuba Gronowski czy Kamil Rosiak. To był zespół budowany na IV ligę, ale ostatecznie po wycofaniu Piasta, mieliśmy szansę grać dalej na tym samym poziomie rozgrywkowym i nagle z zespołu, który spadł, zrodził się zespół, który w cuglach wygrał III ligę. Nie było jakiś wielkich rewolucji w składzie. Większość zawodników jednak została.
W kolejnym sezonie awansowaliście do II ligi, a na ostatni mecz pojechaliście autobusem FC Barcelony. Jakie to było uczucie?
Była taka sytuacja, że jechaliśmy do Polic na mecz i zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Słupsku. Spotkaliśmy tam chłopaka, który był niesamowitym fanem Barcelony. Co więcej, tego dnia miał też urodziny. Wyszło to, jak na filmie. Wychodzi ze stacji, rozgląda się i widzi autobus swojego ukochanego klubu. Mocno się wtedy wzruszył, a to był całkowity przypadek, że akurat zajechaliśmy tym autobusem. Ten chłopak był ogromnie szczęśliwy, że mógł porobić zdjęci i usiąść na miejscu Messiego. Dla nas to było niezłe przeżycie, ale dla tego chłopca, to było chyba spełnienie marzeń. Fajnie też było, gdy jechaliśmy przez północną Polskę, to wszyscy ludzie spoglądali, co to jedzie. Nawet jak przyjechaliśmy do Polic, to tam też ludzie byli bardzo zaciekawieni, że taki autobus tam przyjechał. Wtedy nawet telewizja zrobiła o nas materiał. Super sprawa. Byliśmy amatorami, chłopakami spod Bytowa, a tu takie atrakcje nas spotkały.
Przez ten cały czas pracowałeś w szkole. Twoje zajęcia nie kolidowały z meczami i treningami?
Bardzo dużo zawdzięczam dyrekcji. Pamiętam, że czasami, gdy mieliśmy mecze w sobotę, to wyjeżdżaliśmy już w piątek. Układałem plan w taki sposób, żeby nie kolidowało mi to z graniem w piłkę. Chociaż jeżeli była taka potrzeba, że wyjazdy były w środku tygodnia, to szkoła bardzo szła mi na rękę. Nie było żadnych problemów, za co mogę bardzo podziękować dyrekcji.
Po awansie do II ligi różnica poziomów była już chyba zauważalna?
Na pewno grały tam już lepsze zespoły, ale nie odczuwałem większego stresu, wychodząc na boisko. Pamiętam, że zadebiutowałem w II lidze w 3. kolejce w meczu z Górnikiem Wałbrzych na wyjeździe. Dwa pierwsze mecze przegraliśmy. Jechało nas 19 na mecz. Siedzimy przy obiedzie i trener Walkusz powiedziałem, że jak zjem, to mam do niego przyjść. Wtedy powiedziałem do Bladego: “Pewnie jestem tym 19 i będę na trybunę odpalony”. Po obiedzie idę do trenera. Na początku zapytał mnie, jak się czuję? Odpowiedziałem, że dobrze. “Czujesz się do grania?” dopytywał. Odpowiadam, że pewnie. W duchu pomyślałem, że “uff jednak nie trybuny, ale chyba jednak ławka”. Wtedy trener do mnie: “No dobra, to dzisiaj prawa pomoc”. Tak spojrzałem na niego z lekkim niedowierzaniem, a on zapytał, czy jestem gotowy. Odpowiedziałem, że oczywiście. Dużo było zmian w tym meczu. Kuba Szałek wtedy też zadebiutował na prawej obronie. Razem graliśmy na stronie. Wyszło chyba całkiem dobrze, bo wygraliśmy 2:1. To były pierwsze punkty w II lidze. Mój debiut na tym poziomie i całkiem niezły mecz.
Zawsze powtarzam, że II liga to był absolutny maksimum, jaki mogłem osiągnąć w piłce. Chociaż w kolejnym meczu z Czarnymi Żagań trener powiedział, że zostaje ten sam skład, który grał w Wałbrzychu. Ja jednak nie czułem się najlepiej, bo pobolewał mnie mięsień dwugłowy. Powiedziałem trenerowi, że nie czuję się na 100%. Wtedy za mnie zagrał Krzysiu Bryndal. Tam też wygraliśmy 2:1 i wtedy Krzysiu zaczął grać, a ja zostałem na rezerwie. Tak sobie myślę, co by było gdybym jednak w tym Żaganiu zagrał, może dalej by poszło i jednak w tej II lidze zagościłbym na dłużej w pierwszym składzie. Niestety jednak było inaczej i na tym poziomie już za dużo nie pograłem.
W Bytovii grałeś do sezonu 2012/13. Trudno było odejść?
Granie w piłkę to świetna sprawa. W Bytowie to była fantastyczna przygoda. To jednak było o tyle uciążliwe, że wtedy budowałem dom. W Bytovii siedziałem na ławce, ale musiałem jeździć na mecze, z których czasami wracaliśmy późno w nocy. Całe weekendy spędzałem na wyjazdach. Wracaliśmy w niedzielę rano, a czasami trzeba też było potem jechać na rezerwy, bo często było tak, że ci, którzy nie grali, to schodzili do rezerw. W poniedziałek musiałem iść do pracy, potem po południu jeszcze na trening i to już było trudno poukładać. Byłem już tym trochę zmęczony, że ciągle albo praca, albo trening, albo wyjazd czy mecz. Nie było za bardzo czasu, że odpocząć przede wszystkim psychicznie. Wtedy razem z Bladym kończyliśmy kariery. Byliśmy mniej więcej na tym samym etapie, bo on również się wtedy budował i miał pracę w Drutexie. Mnie się jeszcze urodził syn. Powoli dojrzewała we mnie myśl, że jednak to jest najwyższy czas, żeby skończyć. Szans za bardzo na granie w II lidze nie miałem i to był ten moment. Chociaż gdy powiedzieliśmy to trenerowi Walkuszowi, to pierwsze co powiedział, to że nie ma mowy, żebyśmy odeszli. Mieliśmy zostać, chciał nam ułatwić o tyle, że nie musielibyśmy być na wszystkich treningach, tylko na tych, na których damy radę. My jednak powiedzieliśmy, że to raczej nie ma sensu, że my będziemy trenowali dwa razy w tygodniu, a reszta będzie trenowała normalnie. Koniec końców już prawie nas przekonał, ale poszliśmy na rozmowę do Rafała i jednak zmieniliśmy zdanie.
Co się zmieniło po tej rozmowie?
Po prostu zrozumieliśmy, że takie rozwiązanie nie ma sensu. Potem śmialiśmy się z Bladym, że musimy postawić Rafałowi flaszkę za to, że ostatecznie zrezygnowaliśmy. To by było na siłę. Po tej rozmowie zdecydowaliśmy, że kończymy. Myślę, że to była właściwa decyzja. Nie było sensu tego ciągnąć dalej. Tyle ile mogliśmy, to osiągnęliśmy. Patrząc zresztą z perspektywy czasu, to pewnie u trenera Walkusza może moglibyśmy być łagodniej traktowani. Przyszedł jednak trener Janas i myślę, że nie chciałby mieć takich turystów, którzy raz trenują, a raz nie. On chciał mieć zawodników dyspozycyjnych, z którymi mógł trenować.
Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść (śmiech).
To może za duże słowa, ale myślę, że odeszliśmy w odpowiednim momencie. Potem nas w Bytowie bardzo fajnie pożegnano podczas fety z okazji awansu. Nie żegnano nas na początku sezonu, tylko po awansie do I ligi. Gdy zawodnicy pierwszego zespołu otrzymywali gratulacje, to ja, Blady i Łapa [Piotr Łapigrowski – przyp. red.] również zostaliśmy uhonorowani przy całym zespole. Bardzo byliśmy wdzięczni klubowi, że w ten sposób nas oficjalnie pożegnał.
W Bytovii zagrałeś około 300 oficjalnych spotkań. Imponująca statystyka.
Wiem, że jestem wysoko, jeśli chodzi o liczbę rozegranych meczów w Bytovii. Kiedyś liczyliśmy z Bladym liczbę awansów pierwszego i drugiego zespołu, w których braliśmy udział. Wyszło nam, że uczestniczyliśmy w 6 awansach. Trzech w pierwszej drużynie i trzech w rezerwach. I właśnie z Tomkiem Ciersonem śmialiśmy się, że my, to jesteśmy specjaliści od awansów. W Bytovii przeżyliśmy naprawdę fajny czas.
Blady to był chyba twój dobry kumpel?
Tak, siedzieliśmy obok siebie w szatni. Na obozach mieszkaliśmy też razem. Z początku, gdy były mniejsze pokoje, to mieszkał z nami też Maciek Maciejewski. Ale najlepiej trzymałem się właśnie z Tomkiem. Zresztą jak jeździłem na treningi, to zawsze go po drodze zabierałem czy to przed, czy po treningu. Bardzo dużo czasu spędziliśmy razem.
Wiem, że atmosfera w tamtych czasach była bardzo dobra, ale jak ty wspominasz dawną szatnię?
Wyniki były różne. Raz lepsze, raz gorsze. Jednak atmosfera, jaka tutaj panowała, to jest rzadko spotykana w klubach. Pamiętam, że jak była stara szatnia, to zanim wyszliśmy z niej po treningu, to jednak trochę czasu mijało. Wiem, że gdy jest wyższa liga i wchodzą większe pieniądze, to trudno o taką swojską atmosferę. U nas jednak udało się to utrzymać w III i II lidze. Byliśmy fajnym zespołem również poza boiskiem. Często się razem spotykaliśmy. Trzeba docenić to, że trener Walkusz w umiejętny sposób dobierał ludzi. Raz, że umiejętnościami, a dwa charakterem. Często było tak, że jeśli ktoś nie zasymilował się z nami charakterami, to odpadał. Był pół roku, może rok, ale jednak czegoś brakowało. Czasami ktoś może ma mniejsze umiejętności, ale potrafi się wkomponować w zespół. U nas jeden za drugiego wskoczyłby w ogień.
Bardzo długo współpracowałeś trenerem Walkuszem. Potrafił chyba świetnie zmotywować?
Zdecydowanie, czasami aż może przesadzał. Momentami denerwowało na boisku, że nie dawał nam tyle luzu, ile byśmy chcieli, ale wyniki pokazywały, że jednak wychodziło na jego i te metody się sprawdzały. Czasami się śmiejemy, że są dobrzy trenerzy i tacy, którzy mają wyniki. Nieraz niektórzy wytykali trenerowi, że jego metody szkoleniowe nie są najlepsze, ale jednak wyniki pokazywały, że ma w sobie coś takiego, że potrafi z zespołem osiągnąć sukces. Są przecież tacy trenerzy, którzy robią świetne treningi, tylko że nie ma wyników. A u trenera Walkusz sukcesy jednak były, a to się chyba liczy przede wszystkim.
Z tego co pamiętam, to trener Walkusz lubił robić show.
Zgadzam się, był showmanem, ale trzeba docenić to, że od niego zaczęły się sukcesy Bytovii. Wiele rzeczy poukładał i zrobił wiele dobrych rzeczy. Piłkarskie Oskary, które organizował, to była świetna sprawa. Kibice na to chodzili i chyba im się to podobało. Trzeba mu oddać, że pod jego wodzą Bytovia odniosła wiele sukcesów. Szkoda, że odchodził w nie najlepszej atmosferze. Myślę, że mogło się to zakończyć zdecydowanie przyjemniej dla obu stron. Może I liga to byłby już za wysoki poziom i nie wiem, czy trener Walkusz by sobie poradził, ale chyba można to było nieco lepiej rozegrać.
Do dzisiaj w Bytovii od Twoich czasów występują Łukasz Wróbel i Mateusz Oszmaniec. Ten pierwszy jesienią był grającym asystentem trenera Adriana Stawskiego. Można powiedzieć, że trochę awansował przez tych kilka lat.
Wróbel to bardzo dobry zawodnik. Ma charakter właściwy dla piłkarza. To też fajny kolega. Mamy dalej kontakt, może teraz nieco rzadszy, ale co jakiś czas zadzwonimy do siebie. Jak jeszcze grałem, to choć oczywiście zdarzały nam się wypady całą drużyną, to też mieliśmy spotkania w mniejszym gronie i właśnie Łukasz, Wojtek Pięta, Blady i ja spotykaliśmy się troszeczkę częściej. Już tych kilka lat temu robił kurs trenerski. Także on powoli przygotowuje się do tego, żeby poważniej zaangażować się w trenowanie.
Niedawno założył akademię piłkarską dla dzieci.
Tak, ale wydaje mi się, że jego ambicje trenerskie sięgają trochę wyżej. Przy takim doświadczeniu, jakie zdobył przez lata gry w I lidze w kilku dobrych klubach i podczas współpracy z wieloma dobrymi szkoleniowcami, to wiele rzeczy podpatrzył i się nauczył. Dlatego myślę, że jego ambicje sięgają wyżej. Ma predyspozycje do bycia dobrym trenerem.
Natomiast Mateusz Oszmaniec podążył ścieżką samorządową.
Oszman jest do bólu uczciwym i życzliwym dla wszystkich człowiekiem. On idzie w stronę samorządu, żeby zrobić coś dobrego dla miasta i ludzi, a nie swoich prywatnych ambicji.
Ostatnio właśnie wspólnie z Mateuszem zrobiliście kurs UEFA A. Masz plany, aby w przyszłości trenować jakiś zespół?
Obecnie prowadzę najmłodszą grupę juniorów w Studzienicach, ale nie myślę na razie o pracy z seniorami. Oczywiście “nigdy nie mów nigdy”, ale może dlatego, że pracuje w szkole, to też łatwiej mi nawiązać kontakt z dziećmi i mieć w stosunku do nich właściwe oczekiwania. Myślę, że mam do nich dobre podejście. Skupiam się na tym, co robię. Sprawia mi to przyjemność. Już troszeczkę chłopaków wyszkoliłem z całkiem fajnym skutkiem. Jesteśmy też chwaleni, gdziekolwiek nie pojedziemy, że choć mamy tak mały klubik, to chłopcy grają dobrą piłkę.
Wróćmy na moment do czasów, gdy zakończyłeś przygodę z Bytovią i odszedłeś na piłkarską emeryturę. Niedługo jednak trwał Twój rozbrat z piłką, bo po pewnym czasie zostałeś namówiony do gry w Kaszubii. Jak to się stało?
Zawsze się zarzekałem, że jak skończę w Bytovii, to nie zagram już nigdzie. Półtora roku trzymałem się tego postanowienia. Namawiali mnie i namawiali, ale ja twardo odpowiadałem im, że absolutnie nie będę grał więcej. Jak koniec to koniec. Ostatecznie jednak zmiękłem i dałem się namówić. Był to trudny okres dla Kaszubii. Groził im spadek. Nie było za bardzo ludzi do grania. Dałem się wtedy namówić Robertowi Andrzejewskiemu, że jeden mecz zagram. Z jednego zrobiły się dwa, a ostatecznie wyszedł z tego chyba cały sezon. Po tym czasie jednak powiedziałem, że już definitywnie kończę. Tego się trzymam.
Po powrocie do Kaszubii strzeliłeś tylko jednego gola.
Tak, ale sytuacji było zdecydowanie więcej, ale jakoś nigdy nie byłem specjalnie bramkostrzelny w seniorach. To może dziwne, bo kiedyś w juniorach byłem napastnikiem i tych goli strzelałem mnóstwo, a potem chyba zapomniałem, jak to się robi. Chociaż kumple zawsze się śmiali, że robiłem wszystko, żeby zagrać mecz do końca, ale żeby tylko nie strzelić, bo wolałem mieć asystę niż bramkę. Coś w tym pewnie było.
Nie dasz już się więcej namówić do powrotu?
Absolutnie nie dam się namówić. Zresztą już wtedy nie miałem czasu na treningi. Może to było nie do końca uczciwe, że chłopacy trenowali, a ja nie i grałem. Poza tym, jak mecz był w niedzielę, to ja do środy musiałem się odkopywać, zanim mnie nogi przestały boleć. To już był taki moment kiedy trzeba było powiedzieć dość. Wolałem skupić się na trenowaniu juniorów. Nie chciałem też zaniedbywać domu, bo to się mijało z celem. Cieszę się, że idę w kierunku szkolenia dzieci, bo etap grania w piłkę jest już dla mnie definitywnie zamknięty.
Chociaż z piłką w Studzienicach skończyłeś, to wciąż działasz w lokalnym samorządzie. Skąd pomysł, żeby pójść w tym kierunku?
To działalność typowo lokalna. Na tym szczeblu nie można mówić o wielkiej polityce. Nie ma u nas koalicji, opozycji, po prostu wszyscy razem współpracujemy. Swego czasu pomyślałem, że chciałbym się sprawdzić w takiej działalności. Uzyskałem poparcie społeczne, a że lata szybko lecą, to jestem już czwartą kadencję, czyli 12 lat jestem radnym.
Byłeś nawet przewodniczącym rady gminy.
Tak, w poprzedniej kadencji.
Tym razem również dostałeś się do rady. Jakie masz plany na najbliższą kadencję?
Plany będziemy tworzyli wspólnie. Mamy wiele rzeczy do zrobienia. Zawsze chcemy robić jak najwięcej. Mamy kilka pomysłów. Jest nowa rada. Będziemy musieli usiąść, przedyskutować, jaką mamy wizję na następnych pięć lat i tyle. Mnie irytuje, gdy ktoś próbuje ubierać działalność samorządową w ramy polityki. Mimo że startujemy z różnych komitetów, jednak wizje staramy się stworzyć wspólną. Bez uprzedzeń. Jedziemy jednym torem. Oczywiście możemy się różnić, nie we wszystkim musimy się zgadzać, ale musimy działać wspólnie. Chcemy działać dla dobra lokalnego. To nie jest miejsce na uprawianie wielkiej polityki. Dążymy do tego, aby rozwijała się gmina czy poszczególne miejscowości. Aby po prostu to wszystko szło w dobrym kierunku.
Nie da się wszystkiego zrobić naraz. Są rzeczy, które można zrobić szybciej, są też takie, które trzeba odłożyć. Nie na wszystko mamy wpływ. To wygląda podobnie jak w domowym budżecie. Niewiele osób stać na wszystko. Trzeba sobie zaplanować wydatki. Dzisiaj możesz sobie pozwolić na to, jutro na tamto, a za tydzień na jeszcze coś innego. Mamy plany i marzenia, do których dążymy, ale nie da się wszystkiego załatwić od ręki. Wiem, że mieszkańcy chcieliby czasami pewne rzeczy szybciej, nie ze wszystkim się zgadzają, ale tak to czasami wygląda.
Odejdźmy jednak od tych poważnych tematów. Słyszałem, że często biegałeś do szatni w czasie rozgrzewek. Dlaczego (śmiech)?
Taka była potrzeba i tyle. Żeby nie nosić zbędnych kilogramów na meczach (śmiech).
Powiedz, kto napisał kartkę, która do dzisiaj wisi w toalecie w szatni z napisem: “Podnoś deskę przed sikaniem”?
Wkurzało mnie bardzo, że dorośli faceci nie potrafią w cywilizowany sposób korzystać z toalety. Pewnego razu zdenerwowałem się, napisałem kartkę, wydrukowałem, powiesiłem i od tego czasu deska zawsze była sucha.
To coś po sobie zostawiłeś w klubie (śmiech).
Tak (śmiech). Wisi to już tam z dobrych sześć lat. Ale autentycznie problem mokrej deski od tego czasu się skończył.
Czemu dostałeś przezwisko Kotek?
To byś musiał zapytać Maćka Maciejewskiego. Koń tak wymyślał te przezwiska i tak się przyjęło. Może nie wszyscy tak mówili, ale Ci, z którym się bardziej kumplowaliśmy, to zaczęli mówić. W szczególności Koń i Oszman w ten sposób do mnie mówili. No i jeszcze Łapa.
Skąd miałeś miody, które przywoziłeś piłkarzom?
Mój ojciec jest pszczelarzem. Myślę, że najlepszy izotonik, jaki może być dla piłkarza, to miód z cytryną. Raz Oszmana zapytałem, kto by chciał miód. Wziął chyba ze dwa słoiki, które od razu poszły w szatni. Kto potrzebuje miodu, to zawsze wezmę kilka sztuk od ojca i dam.
Czyli miałeś taki mały handel w szatni (śmiech)?
Nie (śmiech), nie handluję. Po prostu załatwiam od ojca i tyle. Nie jestem żadnym pośrednikiem sprzedaży.
Do dzisiaj załatwiasz?
Tak, ostatnio Oszmanowi przywiozłem chyba z sześć słoików. Potrzebował dla Filipa Burkhardta, bo w związku z chorobą jego córki zalecono jej pić miód z cytryną i jeszcze jakimś dodatkiem, aby wspomóc wchłanianie się guza.
Bywasz na meczach Bytovii?
W tym sezonie niestety nie byłem ani razu. Zawsze coś wypada. To ktoś ma urodzin, to jakiś turniej, to znowu muszę gdzieś wyjechać. Ubolewam strasznie, że jesienią nie byłem na żadnym meczu. Jak tylko mogę, to jest na meczach. Tylko ta jesień jest taka, że chociaż tyle spotkań było w Bytowie, to ja na żadnym nie byłem.
Ale śledzisz na bieżąco informacje o klubie?
Oczywiście, że tak. Czasami pogadam z Adrianem, czasami z Oszmanem czy Wróblem, także jestem w temacie. Interesuję się tym. To jest mój klub, bardzo się z nim utożsamiam. Bardzo dużo Bytovii zawdzięczam i zawsze będę jej kibicował. Nawet jeśli w klubie nie będzie już żadnej osoby, którą znam, bo koleje losu są różne, to Bytovia zostanie w moim sercu. Fajnie, że klub dalej jest i funkcjonuje. Bardzo dużo mu zawdzięczam i zawsze miło o Bytovii się wypowiadam.
Widzę, że Bytovia wiele dla ciebie znaczy.
Zdecydowanie. Chciałbym podziękować z tego miejsca wszystkim ludziom, dzięki którym mogłem grać w Bytovii. Bardzo dużo zyskałem. Myślę, że klub dał więcej mi, niż ja mogłem dać klubowi. Dziękuję wszystkim trenerom, z którymi miałem okazję współpracować w Bytovii, a w szczególności dziękuję Waldemarowi Walkuszowi. Dużo razem przeszliśmy. Podziękowania należą się również Rafałowi Gierszewskiemu za to, że zawsze widział mnie w tym zespole. Starałem się swoją postawą nie tylko na boisku odwdzięczyć się i pokazać, że zasługuję na miejsce w Bytovii.
To chyba ze sporym zainteresowaniem śledziłeś wydarzenia sprzed kilku miesięcy, kiedy niewiele brakowało, a naszego zespołu nie byłoby już na zapleczu Ekstraklasy.
Super, że jednak udało się uratować Bytovię na tym poziomie. Teraz minimalnym nakładem, ale nadal gramy w tej I lidze. Okazało się, że klub może całkiem sprawnie funkcjonować. Zespół może bardzo fajnie grać. Bytovia jest chwalona za to, jak gra i funkcjonuje. Wszyscy gratulują bytowskiemu zespołowi, że potrafił w tak krótkim okresie się odbudować, przystąpić do rozgrywek i prezentować całkiem fajną piłkę.
Na koniec zapytam o Twoje plany na przyszłość?
Jeśli chodzi działalność samorządową, to myślę, że obecna kadencja może być jedną z moich ostatnich. Jeśli poczuję, że nie mam ochoty tego dalej robić, to zrezygnuję. A jeśli chodzi o inne zajęcia, to jak na razie trenuję dzieci w Studzienicach. Nie mam jakiś wielkich planów co do tego, jakie będę z nimi osiągał sukcesy, bo też nie o to chodzi. Próbuje te dzieci jak najwięcej nauczyć i wychować. Pracuję również w szkole i nie mam planów, żeby zmieniać pracę i odejść ze szkoły. Życie jednak jest takie, że czasami zaskakuje. Generalnie to staram się jednak nie stawiać przed sobą jakiś długofalowych planów. Oczywiście mam marzenia, ale raczej nie myślę, co będę robił i gdzie będę za kilka lat. Powoli, spokojnie i konsekwentnie do przodu.
Dziękujemy Bogdanowi Adamczykowi za udostępnienie zdjęć.